Przyznam, że Sary-Tash nieco mnie zaskoczyło. Nie spodziewałem się oczywiście w tym miejscu fajerwerków, ale osada okazała się naprawdę straszną dziurą. Widziałem już wiele dziur na świecie w tym kilka Azjatyckich, ale na skali dziurowatości Sary-Tash dostaje pełną dychę. Na przestrzeni 185km od Osh świat za oknem samochodu zmienił się diametralnie. W Osh czuć już było oczywiście silnie azjatycki klimat. Nie jest to wielka metropolia, nie jest może piękna i bogata, ale można było śmiało poczuć tam jeszcze podmuch cywilizacji. Sary-Tash wyglądało już natomiast na małą, skrajnie biedną osadę na końcu świata, u podnóży wielkich gór. Miał to być ostatni punkt zaopatrzeniowy przed wjazdem na właściwy odcinek traktu pamirskiego po stronie Tadżyckiej, ale niestety ciężko się było tam zaopatrzyć się w cokolwiek. Co prawda była na miejscu jedna stacja benzynowa, więc dopełniliśmy baki samochodów pod korek, ale na tym możliwości zakupowe się kończyły. Nawet wodę butelkowaną ciężko było już dostać. Spotkaliśmy za to dwóch polskich rowerzystów, którzy przyjechali z Biszkeku popedałować trochę po autostradzie pamirskiej.
Naszym podstawowym zadaniem było znaleźć miejsce, w którym będziemy mogli wydrukować tadżyckie wizy, kiedy te zostaną już wystawione. Niestety było już późne popołudnie i ostatnie miejsca tj. poczta i jakiś urząd, dające szansę na wykonanie tej operacji były już zamknięte. Dostaliśmy nawet zapewnienie, że jutro można by to w owym urzędzie zrobić, ale… jutro nie będzie prądu. Nie była to zbyt radosna dla nas nowina. Status naszych wiz się dalej nie zmienił, więc i tak trzeba było czekać do rana w nadziei, że do końca następnego dnia wizy zostaną wystawione i zdążymy jeszcze 12.06 przekroczyć tadżycką granicę. Do granicy mieliśmy maksymalnie pół godziny jazdy na południe. Kilkadziesiąt kilometrów na wschód była już granica chińska.
Aneta wypatrzyła na mapie, że w oddalonej o 30km na zachód miejscowości Sary-Mogul też znajdują się jakieś urzędy oraz bank (sic!). Z braku lepszych zajęć pojechaliśmy więc na zwiad malowniczą drogą, która prowadziła wzdłuż pierwszych gór Pamiru, w tym ogromnego Piku Lenina (7134 mnpm). Niestety wierzchołek 7-tysięcznika był skryty w chmurach, ale widok i tak robił ogromne wrażenie.
Krótka przejażdżka po Sary-Mogul nie napawała optymizmem, do momentu kiedy nie odkryliśmy na mapie centrum informacji turystycznej CBT. CBT, czyli Community Based Tourism to lokalna organizacja, która pomaga rozwijać turystykę w Kirgistanie poprzez łączenie turystów z lokalnymi społecznościami, które mogą im w czymś pomóc (np. zapewnić nocleg – tzw. Homestay lub też zorganizować wycieczkę konną bądź pieszą w góry).
Na miejscu zastaliśmy przesympatycznych ludzi, którzy świetnie mówili po angielsku i byli bardzo pomocni. Zostaliśmy ugoszczeni w ich budynku, gdzie mogliśmy m.in. skorzystać z dobrego łącza internetowego czy zapoznać się z lokalnymi mapkami. Z miejsca, w którym byliśmy niedaleko już było do tzw. Base-campu pod Pikiem Lenina, z którego w lecie ruszały ekspedycje na szczyt. Niestety camp otwiera się dopiero pod koniec czerwca. Od naszych gospodarzy dostaliśmy również zapewnienie, że jak tylko nasze wizy przyjdą, to będziemy mogli je bez żadnego problemu u nich wydrukować. Marcin podpytał jeszcze o wskazówki dotyczące znalezienia dobrego miejsca na nocleg (na zewnątrz okropnie wiało, co nie uprzyjemnia biwakowania) i uspokojeni ruszyliśmy w poszukiwaniu właściwej polanki.
Uzbrojony we własny talent i wsparty radami lokalnego przewodnika Marcin znowu znalazł nam idealne miejsce na nocleg. Znajdowało się ono kilka kilometrów od głównej drogi, na równej trawiastej polance do tego nad samym strumykiem, co znacząco ułatwiało biwakowanie. Co prawda wiatr dalej nam dokuczał, ale wynagrodził nam to przepiękny widok na Pik Lenina. Szczególnie okazale góra wyglądała z samego rana, kiedy jej wierzchołka nie zdążyły przykryć jeszcze chmury.
Rano udaliśmy się ponownie do biura CBT. Na szczęście nasze wnioski wizowe zostały zaakceptowane i pozostało nam tylko wydrukować dokumenty. Niestety na miejscu okazało się, że dzisiaj… w całej okolicy nie ma prądu! Sprawa wyglądała beznadziejnie, ale jak zwykle w takich sytuacjach, z pomocą przyszedł Marcin. Podjechał samochodem pod okno budynku i użyczył swojej przetwornicy żeby zasilić WiFi i drukarkę. Uzbrojeni w komplet dokumentów mogliśmy udać się w kierunku granicy z Tadżykistanem.
Zjazd z głównej drogi przy Sary-Tash oznaczał dla nas symboliczne rozpoczęcie najważniejszego etapu naszej podróży – wjazd na właściwą część Traktu Pamirskiego. Przed nami rozpościerał się fantastyczny widok na wysokie pasma Pamiru. Niedaleko za granicą czekały na nas cudne jeziora i wysokie przełęcze w tym najwyższy punkt naszej trasy 4655m. Pozostało nam jedynie przekroczyć granicę.
Wyjazd z Kirgistanu okazał się stosunkowo prosty. Celnicy byli mili, nie byli nadgorliwi i tylko z zaciekawieniem oglądali nasze samochody. Musieliśmy jedynie uiścić „opłatę ekologiczną” w wysokości kilkunastu dolarów. Zostaliśmy w tym celu z Marcinem zaproszeni do budynku kogoś, kto wyglądał na komendanta przejścia granicznego albo innego szefa. Na ścianach wisiały wielkie, kolorowe plakaty informujące o wysokości opłaty dla różnych pojazdów mające na celu uwiarygodnić opłatę. Podejrzewam, że było to zwykłe naciągactwo, ale nie byliśmy w nastrojach do targowania się. Wiedzieliśmy też, że w przypadku problemów możemy na przejściu utknąć na wiele godzin. Z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku wsparcia klimatu Kirgistanu (bądź domowego budżetu szefa posterunku) ruszyliśmy przez 10km pas ziemi niczyjej pomiędzy Kirgistanem a Tadżykistanem.
Po stronie Tadżykistanu odprawa graniczna poszła bardzo sprawnie. Znowu zostaliśmy z Marcinem zaproszeni do małego, ciasnego baraku w którym mieszkali pogranicznicy. W jednym ciemnym pokoju stało zdezelowane biurko a w drugim znajdowały się prycze żołnierzy. Całość była w stanie opłakanym i robiła ponure wrażenie. Papierologia poszła jednak szybko i mogliśmy jechać dalej! Witaj Tadżykistanie! Witaj Autostrado Pamirska! Pozostał tylko ostatni szlaban i…
– Hola, hola! Gdzie??? Panowie jeszcze tutaj proszę, do odprawy celnej!
No i się zaczęło… Najpierw była odprawa celna, gdzie za wjazd samochodem musieliśmy zapłacić bodaj 20 USD. Jako uwiarygodnienie opłaty wydrukowana, pomięta kartka z tekstem jakiejś niby ustawy czy innego rozporządzenia. Ta opłata wyglądała jeszcze w miarę wiarygodnie i faktycznie dostaliśmy kwit celny, który na wyjeździe z Tadżykistanu będzie nam potrzebny. Potem było już tylko gorzej. Kolejny Pan czekał na nas z dezynfekcją. Znowu skasował od nas jakieś pieniądze. Stała nawet u niego żółta bańka ze spryskiwaczem, ale finalnie ominęła nas ta przyjemność. Ważne, że dolary zapłacone i piękny, oficjalny papier wypisany. Bez tego papieru, jak nas zapewniał, będą dalej w Tadżykistanie „probljema”. Następni próbowali nas skasować już nawet nie wiem za co. Jakaś mapa Pamiru, opłata klimatyczna czy coś w ten deseń. Również mącili nam w głowie, że straszne „probljema” bez tego będziemy mieli. Trochę się zbuntowaliśmy i po długich targach zeszliśmy z połowy ceny. W ten sposób, lżejsi o kilkadziesiąt dolarów, ale bogatsi o kilka wątpliwej wartości dokumentów, mogliśmy przekroczyć w końcu granicę!
Niedaleko za granicą czekały nas nieprawdopodobne widoki. Po przejechaniu kilku kilometrów oczom naszym ukazała się nieziemska panorama jeziora Kara-kul. Krajobraz zrobił się bardzo surowy. Nie było już śladu po zielonych łąkach, które widzieliśmy po stronie kirgizkiej. Wyglądało to jak jedna wielka, żwirowa pustynia, z której wystawały ostre wierzchołki gór, gdzieniegdzie przyprószone śniegiem. Po środku tej pustyni znajdowało się jezioro, które powstało w wyniku uderzenia meteorytu. Krajobraz iście księżycowy.
Jezioro było oddalone od drogi. Marcinowi załączyła się żyłka offroadowa i od razu zjechał z drogi w żwirowo-piaskowe podłoże aby zbliżyć się do jeziora. Z moim marnym offroadowym doświadczeniem miałem sporego pietra zjeżdżać z drogi 7 tyś. km od domu w taki teren, ale co było robić? Pojechaliśmy i my. Dojechaliśmy do samego jeziora. Podłoże było zróżnicowane. Najpierw jechaliśmy żwirowym korytem bodaj wyschniętej rzeki. Następnie pojawił się ciemny piasek, pokryty z wierzchu warstwą soli. Bliżej wody z ziemi wyrastały nierównomiernie małe kępki jakiś roślin. Podłoże wydawało się stosunkowo twarde, jednak po wyjściu z samochodu zaczęło pod Marcinem falować. Wyglądało to trochę jakby pod twardą skorupą znajdowała się bardzo miękka warstwa…
Zbliżał się powoli czas noclegu a w miejscu, w którym się znajdowaliśmy wiało okrutnie. Jedyną szansą choć częściowego schronienia od wiatru była górka znajdująca się może ze 2 kilometry dalej. Ruszyliśmy w kierunku górki. Marcin pierwszy, ja (co się później okazało bardzo kosztownym błędem) jego śladem. Zdążyłem ujechać może ze 100m, gdy nagle w miarę twarde podłoże zrobiło się dokładnym przeciwieństwem twardego. Na drugim biegu, mimo reduktora, błyskawicznie zabrakło mocy, spróbowałem jeszcze zredukować szybko na jedynkę i… stoimy. Włączyłem jeszcze blokadę tylnego mostu, ale zero reakcji. Stoimy!
Wyszedłem z auta ocenić sytuację. Auto zapadło się zupełnie i oparło na osłonach podwozia. Koła oklejone błotem, które po wyschnięciu robiło wrażenie niemal betonu. Najwidoczniej jadąc koleinami, które zrobił Marcin, przeciąłem cienką warstwę twardszego podłoża i zatopiłem się w błocie. Zaliczyłem pierwszą w życiu epicką wklejkę po środku pustyni w górach na wysokości 4000m, 7 tyś. km od domu! Od razu przyszło mi do głowy, że gdybym tylko miał internet to wysłałbym zdjęcia na Wklejka 4×4 wraz z pinezką i czekał na komentarze, żeby spróbować podłożyć dywaniki.
Jadąc w tę wyprawę mieliśmy z Julką założenie, że będziemy starać się unikać trudnych sytuacji. Nie mamy doświadczenia, jesteśmy daleko od domu, nie wiemy co potrafi samochód. Wyobrażałem sobie, że zawsze przecież można ocenić sytuację i w momencie, w którym zacznie robić się nieciekawie – zawrócić. Nie przyszło mi do głowy, że od stanu umiarkowanej pewności do poważnej wklejki może minąć kilka sekund…
Marcin zapewnił mnie, że przecież nie ma problemu, mamy wyciągarki, mamy trapy, bez problemu stamtąd wyjedziemy. Nie wyglądał jednak tak pewnie, kiedy przejeżdżał ponownie ten odcinek w odwrotną stronę celem wyciągnięcia mnie za tył wyciągarką. Całe szczęście udało mu się przejechać bez większego problemu. Patrol wjechał na suchy i twardy kawałek ziemi, rozciągnęliśmy linę wyciągarki, przedłużyliśmy pasem, zapięliśmy pod Toyotę. Marcin uruchomił wyciągarkę i… nic! Toyka ani drgnęła. Po stronie Toyoty nie było widać nawet milimetrowej oznaki ruchu, podczas gdy Patrol zsuwał się z górki a naprężona lina jęczała z wysiłku.
Trzeba było zmienić strategię i wyciągarkę nieco wspomóc. Za radą Marcina wsiadłem do Toyki i podczas wyciągania starałem się delikatnie wspomóc proces kołami. Na szczęście udało się, auto najpierw drgnęło a potem mozolnie, powolutku wyciągnięte zostało na w miarę suchy kawałek terenu.
Na nocleg rozłożyliśmy się pod następną górką. Wiatr dalej dął niemiłosiernie więc nocne Polaków rozmowy dość szybko przegrały z przejmującym zimnem. Całe szczęście mieliśmy ogrzewanie postojowe, więc spać powinno się wygodnie i ciepło. Rzeczywistość okazała się nieco inna. Albo coś popsuło się z ogrzewaniem, albo po prostu nie radzi ono sobie z takimi wysokościami. Ogrzewanie kopciło na tyle mocno, że stało się to odczuwalne w kabinie. Głowy lekko już nas i tak bolały i trudno było ocenić na ile jest to winą wysokości a na ile spalin z ogrzewania. Nie było innego wyjścia jak wyłączyć ogrzewanie i przewietrzyć dokładnie samochód.
W czasie wietrzenia spotkała nas jeszcze jedna niespodzianka. Po wyjściu z samochodu zauważyliśmy, że wiatr przestał wiać a niebo było zupełnie bezchmurne. Nad nami rozpościerał się spektakl gwiazd, jakiego nigdy w życiu nie widziałem i pewno długo nie zobaczę. Niebo było rozświetlone milionami punkcików gwiazd. Bardzo wyraźnie zaznaczona była droga mleczna. Gdyby nie temperatura, która spadła poniżej zera stopni moglibyśmy podziwiać ten widok do rana. Resztę nocy spędziliśmy ubrani we wszystkie ciepłe ciuchy, zawinięci w śpiwory i przykryci kołdrą i kocami. Cóż to była za noc!
P.S. W tym miejscu, po raz piętnasty, chciałbym oficjalnie i publicznie przeprosić moją małżonkę, że wątpiłem w sens zabierania w podróż aż trzech koców ?