Lwów i Zakarpacie

Ponieważ nie samym zwiedzaniem człowiek żyje, zapoznanie ze Lwowem rozpoczęliśmy od dokładnej weryfikacji bazy noclegowej i starannego zbadania zaplecza gastronomicznego. Innymi słowy, wyspaliśmy się porządnie i jeszcze lepiej najedliśmy.  Zaspanie na hotelowe śniadanie ma zwykle ten duży plus, że można je bez wyrzutów sumienia zjeść gdzie indziej. Tym razem świetnym nosem do wyboru miejsca popisała się Julka wybierając dla nas knajpkę „Cukor”, w której uraczyliśmy się rewelacyjnym śniadaniem i świetną kawą. Gofry z łososiem, rukolą i jajkiem sadzonym (dla mnie) oraz z awokado, boczkiem i pomidorami (dla Julki) trafiły w nasze gusta bardzo. Po takim pierwszym wrażeniu wiedziałem już, że polubimy się ze Lwowem.

Kalorie te bardzo nam się przydały, ponieważ calutki dzień spędziliśmy na dziarskim maszerowaniu po Lwowie wykręcając jakieś 18km piechotą. Aby zwiedzić wszystkie ciekawe, czy ważne miejsca tego miasta potrzeba zdecydowanie więcej niż jeden dzień, postawiliśmy więc na nasz ulubiony sposób poznawania miast, czyli po prostu szwędanie się bez konkretnego celu. Jako główny rejon szwędania wybraliśmy okolice starego miasta, które jako całość, wpisane jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

Odwiedziliśmy oczywiście kilka sztandarowych punktów wspomnianych w każdym przewodniku, ale największe wrażenie zrobił na nas po prostu sam klimat tego miasta. Stare kamieniczki, zaułki, podwórka, bramy – to wszystko sprawiało wrażenie bardzo swojskie (warszawska Praga?) a jednocześnie nieco może orientalne. Takie nasze i nie nasze jednocześnie. Wrażenie bliskości potęgował fakt, że wszędzie bez problemu można się dogadać po polsku. Turystów z Polski z resztą też nie brakowało.

Po intensywnym spacerze (wliczając w to wdrapywanie się w 35 stopniowym upale na całkiem wysokie wzgórze zamkowe) postanowiliśmy zafundować sobie jeszcze odrobinę luksusu w postaci masażu relaksacyjnego w hotelowym spa. Wisienką na torcie tego pięknego dnia była za to kolacja w restauracji Baczewski. Znany producent wódek, jak się okazuje, zna się równie dobrze na kuchni, co na wyrobach spirytusowych. Kanapeczki pod wódeczkę, cielęcina, pierogi z kapustą i z grzybami – wszystko trzymało naprawdę wysoki poziom. Jedyne, co nie trzymało wysokiego poziomu, to ceny. W porównaniu do warszawskich te lwowskie wypadają całkiem korzystnie.

Jeden dzień we Lwowie pozwolił nam bardzo skutecznie naładować bateryjki przed resztą urlopu. Dla nas obojga był to pierwszy raz w tym pięknym mieście, ale już wiemy, że nie będzie to raz ostatni (tym bardziej, że nie udało się nam niestety odwiedzić cmentarza Orląt Lwowskich). Ja się tym miastem po prostu zachwyciłem i nie mogę wręcz uwierzyć, że wcześniej tu nie dotarłem.

No dobra, starczy tych luksusów, hoteli i dobrych knajp – pora ruszać w drogę. Po odespaniu i przetrawieniu kolacji od Baczewskiego, zapakowaliśmy się ponownie do Toyki i ruszyliśmy dalej. Pierwotnie planowaliśmy jazdę w stronę Mołdawii i zwiedzanie ukraińskich zamków, których po drodze jest kilka. Doszliśmy jednak do wniosku, że od zamków bardziej interesują nas góry i obraliśmy kurs bardziej na południe, w kierunku granicy z Rumunią.

Ukraińskie drogi dość pozytywnie nas zaskoczyły (zdanie to napisałem po pierwszym dniu podróży po Ukrainie, po drugim mogę tylko napisać „buahahahahaha”), natomiast ukraińscy kierowcy wielokrotnie przyprawili nas o szybsze bicie serca. Wygląda na to, że potrzeba wyprzedzania jest u nich zdecydowanie silniejsza niż chociażby instynkt samozachowawczy… Jeśli włos się jeży na głowie od tego, co wyprawiają na polskich drogach kierowcy w „kultowych TDi’kach”, to sposób jazdy tutejszych królów szos w zabytkach radzieckiej motoryzacji wymyka się już wszelkim kryteriom oceny. Jazdę tutejszymi drogami można śmiało porównać do walki o przetrwane.

Obrana przez nas droga przechodziła przez terytorium Parku Narodowego Beskidów Skolskich, który postanowiliśmy odwiedzić. Na Ukrainie podejście do turystyki offroadowej jest zdecydowanie bardziej liberalne niż w krajach UE i w większości miejsc można śmiało śmigać samochodem. Korzystając z takich udogodnień pokręciliśmy się nieco po terenie parku. Widoki były piękne, ale zbierające się nad głowami czarne chmury i brak asysty drugiego samochodu dość mocno ograniczyły nasze zapędy na dalsze eskapady po górskich bezdrożach. To co było stosunkowo łatwym podjazdem na sucho, mogło dość szybko zamienić się w bardziej problematyczną trasę, gdyby mocniej popadało. Dodatkowym czynnikiem hamującym fantazję była umierająca powoli (mam nadzieję, że powoli) pompa wspomagania, która od czasu do czasu dawała o sobie znać.  No co tu dużo mówić – spietraliśmy trochę 😉

Na osłodę, na wyjeździe z parku udało nam się jeszcze odbyć ciekawe spotkanie z gwiazdą filmową. Na przydrożnej skałce siedział sobie jak gdyby nigdy nic orzeł. Kiedy zatrzymaliśmy się by zrobić mu zdjęcie zaczepił nas sympatyczny pan, który opiekował się ptakiem. Wyjaśnił, że orzeł należy do niego i grał nawet rolę w jakimś filmie. Wolę nie zastanawiać się, jakimi metodami ów pan oswoił takie zwierzę. Zrobiliśmy sobie zdjęcie, wymieniliśmy uprzejmości (było coś o bratnich narodach Polaków i Ukraińców i nieco mniej bratnich Moskalach) i ruszyliśmy w dalszą drogę.

Jako docelowy punkt trasy na ten dzień obraliśmy sobie jezioro Synewyr. Zostawiało to dość krótki dystans do granicy rumuńskiej a jezioro samo w sobie jest też jedną z większych atrakcji turystycznych tego regionu. Nie powinniśmy też mieć problemu ze znalezieniem dobrego miejsca na nocleg w okolicy.

Krótko przed ostatnim punktem trasy trafiliśmy na niesamowitą perełkę – knajpkę „u Martusi”. Miejsce to było oznaczone na mapach Maps.me opisem „homemade food”. Niepozornego znaku przy drodze normalnie byśmy pewno nawet nie zauważyli. Naszą uwagę przykuło za to kilka wyprawówek na czeskich i słowackich blachach zaparkowanych tuż pod równie niepozornym co znak domkiem.

Miejsce okazało się istnym majstersztykiem zarówno pod względem kuchni, wystroju jak i pięknych górskich widoków. Gdybym miał ciocię na wsi na Ukrainie to jestem przekonany, że wizyta u niej na obiedzie wyglądałaby dokładnie tak, jak „u Martusi”.

Ciekawe było też spotkanie kilku słowiańskich narodów w tym jednym miejscu nad miską kartofli „po domasznemu”. Zbieranina Czechów, Słowaków, Polaków i Ukraińców – każdy dogadywał się z każdym w swoim języku bez problemu. Ot taka mała refleksja, że może jednak więcej nas łączy niż dzieli.

Dzień zakończyliśmy przejazdem przez niezwykle malowniczą wioskę, gdzie na nocleg zatrzymaliśmy się w jednej z okolicznych kwater.