Dushanbe i problemów ciąg dalszy

Do Dushanbe dotarliśmy późnym wieczorem. Niedaleko miasta złapaliśmy w końcu zasięg lokalnej sieci i Julka mogła zacząć szukać nam lokum. Kryteria były proste – po doświadczeniach ostatnich dni chcieliśmy coś dobrego. Wiedzieliśmy, że naprawa samochodu może chwilę potrwać, więc biorąc pod uwagę panujące temperatury najlepiej coś z basenem. Julka wytypowała trzy miejsca, ale jedno najbardziej przykuło jej uwagę. Miejsce nazywało się Marian’s Guesthouse i okazało się naszym lokum na najbliższe dni.

W zasadzie dobrze, że do guesthouse’u dotarliśmy po ciemku, bo widząc nas w świetle dziennym nikt normalny by nas tam nie wpuścił. Wyglądaliśmy jak dwa nieszczęścia a mam też pewne podejrzenia, że mogliśmy podobnie pachnieć. Udało się w każdym razie i zostaliśmy ugoszczeni w pięknej starej willi z ogrodem, basenem i towarzystwem dwóch kotów (u Julki oznacza to +5 do fajności miejsca). Miejsce to miało dla nas same zalety. Z jednej strony zapewniało nam zupełny spokój, możliwość odpoczynku oraz bezpieczeństwo naszego auta, gdyż znajdowało się na ogrodzonym wysokim murem i zamkniętym terenie. Z drugiej – zapewniało bliskość miasta. Wystarczyło przekroczyć bramę i już byliśmy w samym sercu Dushanbe. Ogromnym udogodnieniem było też wliczone w cenę pokoju pranie, którego nazbierały się nam całe sterty.

Właścicielką tego obiektu jest Marian – Australijka, która wiele lat temu przyjechała do Dushanbe. Podobnie jak reszta obsługi, przesympatyczna i bardzo pomocna osoba. Większość obsługi mówiła też dobrze po angielsku. Wszystko to sprawiło, że nie mogliśmy trafić lepszego miejsca do pobytu w stolicy Tadżykistanu.

Z samego rana, po odespaniu trudów podróży, zabraliśmy się do roboty. Najważniejszą sprawą było dostarczenie samochodu do dobrego mechanika. Mechanik polecony przez naszych gospodarzy niestety odpadał, ponieważ nie dysponował podnośnikiem do ciężkiego auta. Całe szczęście mój tata, poprzez swoją krótkofalarską pasję, zna jednego Tadżyka mieszkającego w Dushanbe, który polecił nam serwis i przekazał kontakt do właściciela – Anara. Przez WhatsApp, mieszaniną rosyjskiego i niemieckiego (Anar okazał się Niemcem) udało nam się nawiązać kontakt i otrzymać namiary na serwis. Anar obiecał, że będzie na miejscu koło południa.

Google Maps pokazywało 15 minut drogi na miejsce, więc wszystko wyglądało bardzo prosto i z dobrym zapasem czasu wyruszyłem na miejsce trochę po godzinie 11:00. Rzeczywistość zaskoczyła mnie po raz kolejny. Pech chciał, że akurat tego dnia do Dushanbe przyleciał prezydent Turkmenistanu. Oznaczało to, że połowa miasta była zamknięta przez policję. Mapy Google’a oczywiście nic na ten temat nie wiedziały. Co więcej, ulice były zamykane przez policję w sposób zupełnie nieprzewidywalny i nagły. Ilekroć myślałem, że udało mi się jakiś zator objechać na ulicy pojawiali się nagle policjanci z radiowozami i cywilnymi samochodami i zamykali skrzyżowanie bądź po prostu blokowali drogę w samym jej środku.

Jazda samochodem po Dushanbe w normalnych warunkach nie jednego kierowcę mogła by przyprawić o kilka siwych włosów. To, co działo się gdy drogi były zamykane trudno już nawet opisać. Samochody na czteropasmowych drogach zawracały, jechały pod prąd, mieszały się w każdym możliwym kierunku w nieopisanym chaosie i ze sporą dynamiką. Jeśli tylko gdziekolwiek pojawiała się najmniejsza luka – od razu ktoś się tam bokiem wpychał. Trzeba było jechać zderzak w zderzak z innymi. Ogarnięcie tego wszystkiego tak, by znaleźć właściwą drogę i nie zderzyć się z nikim nie było ani trochę proste.

Kiedy już udało mi się wyrwać ze ścisłego centrum okazało się, że główna droga prowadząca w kierunku serwisu jest zamknięta. Dojechałem do dużego skrzyżowania na którym stał wielki płot – remont, przejazdu nie ma. Wujek Google o tym również pojęcia nie miał. Próbowałem objechać miejsce remontu, ale okazało się ono tak rozległe, że zawsze dojeżdżałem do płotu. Zrezygnowany zatrzymałem się przy jakimś kiosku zapytać o drogę. Skończyło się na tym, że jeden z przechodniów po prostu wsiadł ze mną do auta i przeprowadził mnie przez labirynt mikroskopijnych uliczek pomiędzy domami, których nigdy bym nie podejrzewał o bycie publiczną drogą.

Po nieco ponad 1,5h dotarłem w końcu do serwisu Anara nieźle spóźniony. Nie było to wielkim problemem, gdyż Anara na miejscu również nie było i nie pozostało mi nic innego jak usiąść na kanapie w serwisie i czekać. Nie zdawałem sobie jeszcze sprawy, jak bardzo zaprzyjaźnię się z tą kanapą w ciągu najbliższych dni… Na szczęście właściciel serwisu po południu pojawił się na miejscu, wysłuchał mojej historii, obejrzał auto i zabrał się do działania. Po dość długich poszukiwaniach i kilku telefonach okazało się, że w Dushanbe można dostać jedynie chińskie części. Po przygodach w górach Pamiru i mając na uwadze potrzebę przejechania kolejnych 7 tysięcy kilometrów jakoś mi się pomysł ładowania w auto chińszczyzny nie spodobał. Oryginalne części Toyoty kosztowały tyle, że mógłbym w domu kupić spory kawałek nowego auta.

Serwis Anara specjalizował się w wymianie oleju, który sprowadzał z Niemiec. Okazało się, że możliwe jest też ściągnięcie niemieckich zamienników sworzni i osłony przegubu – najważniejszych elementów, które trzeba było wymienić. Cenowo pozostawało to w rozsądnych granicach (porównywalnie z cenami Polskimi) więc zamówiłem wszystkie cztery sworznie oraz osłonę przegubu. Anar zapewniał mnie, że części dotrą samolotem w sobotę rano, majster wszystko wymieni i na wieczór będziemy mieli auto gotowe do drogi. Dwa dni czekania byliśmy w stanie zaakceptować. Panowie złożyli zamówienie na części, a ja zdecydowałem się jeszcze na wymianę oleju i filtrów na miejscu. Decyzja okazała się bardzo trafna. Filtr powietrza był już bardzo mocno zapchany, w dużej mierze owadami. Przypominam sobie dyskusję z Marcinem o sensowności przekręcania wlotu snorkla do tyłu – o ile w kwestii pyłu można dyskutować to jednak owadów w tylnym ustawieniu łapałbym na pewno mniej. W filtrze paliwa była za to woda i sporo brudu.

Ze wszystkimi sprawami u Anara zeszło się dość długo. Na koniec zabrałem jeszcze auto na myjnię i w rezultacie do hotelu wróciłem późnym popołudniem. Pomimo intensywnego dnia miałem poczucie, że idzie ku lepszemu. Mieliśmy dwa dni odpoczynku, w sobotę miałem na 8:00 pojawić się w serwisie i w niedzielę mogliśmy ruszać w dalszą drogę. Plan był całkiem sensowny.

Kolejne dwa dni spędziliśmy korzystając z uroków basenu oraz szwędając się po mieście – innymi słowy, ładując wyczerpane nieco bateryjki. Dushanbe okazało się bardzo czystym, zadbanym miastem, pełnym zielonych parków i niezłych knajpek. Uderzający był za to kontrast pomiędzy normalnymi budynkami, a budynkami instytucji rządowych. Pałacu prezydenta nie powstydziłby się nie jeden dyktator.

Wypoczynkową część planu zrealizowaliśmy bardzo sprawnie. Następnie przyszła sobota i trzeba było zamknąć jeszcze sprawę samochodu. Uzbrojony w poprzednie doświadczenia wyjechałem do Anara wcześniej i tym razem droga zajęła mi nieco mniej czasu. Na miejscu byłem chwilę przed umówioną godziną 11:00. Anara oczywiście nie było, ale jego pracownicy wiedzieli już o co chodzi. Części jeszcze nie przyszły i trzeba było czekać. Zająłem więc miejsce na „swojej” kanapie i cierpliwie czekałem. Umiejętność czekania szlifowałem w czasie tej podróży nie pierwszy i, jak się później okazało, nie ostatni raz. Z natury nie jestem człowiekiem cierpliwym, więc musiałem się wspiąć na wyżyny swoich możliwości. Na kanapie spędziłem w ten sposób pewno ze 4 godziny. W końcu zostałem poinformowany, że części do Dushanbe przyleciały, ale utknęły na cle i dotrą do warsztatu dopiero po 17:00. Po 17:00 nie będzie już mechaników więc dzisiaj nie uda się nic zrobić…

Wspinając się dużo powyżej wyżyn moich możliwości w kwestiach cierpliwości i spokoju udało mi się uprosić aby temat załatwić w niedzielę. Był to co prawda dzień wolny, ale po krótkich negocjacjach okazało się, że mechanicy w sąsiednim warsztacie w niedzielę będą w pracy i będzie się dało to załatwić. Jeden z pracowników Anara dogadał nawet możliwość zrobienia w niedzielę geometrii w jeszcze innym warsztacie. Warunek był jeden – musiałem przyjechać do serwisu na 08:00 rano żeby ze wszystkim zdążyć. Zmęczony, zły i zdenerwowany wróciłem do hotelu by w niedzielę rano po raz kolejny pokonywać krętą drogę do serwisu Anara.

Na miejscu stawiłem się przed czasem. Części przyszły, ale był też jakiś problem. Nie do końca mogłem zrozumieć szczegółów, ale wyglądało na to że jeden sworzeń i osłony przegubów były w drugiej paczce, której kurier wczoraj nie zostawił. Zostałem zapewniony, że części zaraz będą i można brać się za wymianę tego co jest. Niestety, aby wjechać na podnośnik trzeba było zdemontować box z dachu. Przed demontażem konieczne było wywalenie z niego wszystkich gratów, a nie było tego mało. W końcu jednak samochód szczęśliwie został podniesiony do góry. Przyszedł majster, obejrzał auto, pokiwał głową i… poszedł. Przez kolejne półtorej godziny nic się nie działo a ja łaziłem tylko z lewa na prawo czekając, aż ktoś się weźmie za robotę.

W okolicach południa nastąpił przełom i panowie zabrali się za demontaż zawieszenia. Brakujących części cały czas nie było a na pytanie kiedy będą dostawałem cały czas to samo zapewnienie – „niedługo”. W końcu mechanik uporał się z czym mógł i brak części zablokował dalszą pracę. Przeniosłem się więc na dobrze już wysiedzianą przeze mnie kanapę u Anara i oddałem rytuałowi czekania. Niestety moje nerwy zostały już bardzo mocno nadszarpnięte i coraz ciężej było mi się opanować. Na kanapie spędziłem kolejne 4 godziny, a nerwy z każdą chwilą się nasilały. Panowie z serwisu co jakiś czas dzwonili (chyba do kuriera) i o coś się wykłócali, ale efektów nie było widać. Czas uciekał, auto wisiało unieruchomione na podnośniku, a części zapadły się pod ziemię. Każde pytanie o paczkę było kwitowane tą samą odpowiedzią – niedługo. W końcu pan, który mnie obsługiwał i pomagał wszystko zorganizować stwierdził, że już jest późno i zawinął się do domu. Zastąpił go sympatyczny, młody chłopak ściągnięty w dzień wolny po to aby ze mną czekać na części.

Perspektywa wyjazdu z Dushanbe oddalała się coraz bardziej. Zastanawiałem się, czy ta paczka w ogóle się znajdzie. Mechanicy też przecież do późnej nocy w niedzielę siedzieć w pracy nie będą. Z nerwów wypaliłem nawet ze dwa papierosy. Nie palę od kilku lat, ale w sytuacjach mocnego stresu zdarza mi się na kilka minut wrócić do nałogu. Dzięki temu udało mi się nie nawrzucać wszystkim dookoła i pozostać w jako-takich stosunkach z mechanikami. Zegarek wskazywał już dobrze po godzinie 16:00 gdy nastąpił cud.

Było to jedno z tych wydarzeń, kiedy człowiek nie wie czy powinien się w pierwszej kolejności cieszyć i wyściskać posłańca dobrej nowiny, czy może do granic możliwości wkurwić i urwać mu głowę. Kiedy tak siedziałem zrezygnowany przy podnośniku z żałośnie wyglądającą, rozebraną toyką i paliłem drugiego od lat szluga pojawił się z uśmiechem chłopak z paczką w ręku. Okazało się, że… paczka cały czas była w serwisie! Młody poszukał trochę głębiej niż jego poprzednik i paczka się znalazła! Eureka! Pojawił się cień nadziei, że jednak auto będzie sprawne, a następnego dnia rano ruszymy z Dushanbe!

Mechanik zaraz zabrał się do roboty i za niecałą godzinę samochód był gotowy. Wystarczyło uregulować należność, opuścić podnośnik i jechać! Wszystko było pięknie, tylko jakąś godzinę wcześniej w całej okolicy wyłączono prąd i nie dało się opuścić podnośnika… Pech mnie nie opuszczał i dalej testował moje nerwy. Na szczęście niedługo, bo po kolejnych 20 minutach, prąd wrócił. Pozostało jeszcze założyć box (z czym tym razem musiałem poradzić sobie sam, bo chętni do pomocy się natychmiast rozpłynęli) i można było wreszcie jechać. Niestety na zrobienie geometrii nie było już szans. Na pierwszy rzut oka sytuacja nie wyglądała źle, bo auto jechało prosto przy prostej kierownicy. Na wszelki wypadek mechanik zaznaczył mi jeszcze na mapie punkt, gdzie w poniedziałek rano będzie można ustawić geometrię, gdyby taka potrzeba jednak się pojawiła.

Szczęście moje było ogromne. Nareszcie mogłem jechać. Niestety okazało się tyleż ogromne co i krótkie. O ile na szutrowych drogach niedaleko mechanika wszystko wydawało się być w porządku, o tyle na asfalcie już nie do końca. Po otwarciu szyby okazało się, że auto wydaje z siebie dość głośny pisk. Nie trzeba było zbyt wiele spostrzegawczości aby dostrzec pozostawiane za kołami dwa czarne ślady i poczuć smród palonej gumy. Geometria posypała się doszczętnie i koła były zbieżne. Przejechałem tak może ze 3-4 kilometry a już zostawiło to wyraźny ślad na oponach, które dodatkowo rozgrzały się do takich temperatur, że nie można ich było dotknąć. Dalsza jazda nie miała sensu, gdyż wiele by z opon nie zostało.

Wykorzystałem ostatnie koło ratunkowe – telefon do przyjaciela. Piotrek odebrał w czasie tej podróży takich telefonów ode mnie kilka i zawsze rzeczowo i spokojnie próbował wytłumaczyć co mogę w danej sytuacji zrobić, za co serdecznie dziękuję. Dzięki jego instrukcjom namierzyłem nawet właściwe śruby na drążkach, ale problemem pozostawał brak odpowiednio dużego klucza, a w zasadzie dwóch odpowiednio dużych kluczy. Szczęściem w nieszczęściu znajdowałem się akurat przy warsztacie, który mi oznaczono jako miejsce, gdzie ustawiają geometrię.  Jedynym sensownym rozwiązaniem pozostało więc zaparkowanie auta na miejscu i powrót rano taksówką. Trochę obawiałem się o auto i wszystkie złożone w nim rzeczy, ale byłem już na tyle zły i zmęczony, że w tym momencie ewentualną kradzież auta odebrałbym jako ulgę i definitywne rozwiązanie problemu. Skontaktowałem się więc z Julką, która przybyła taksówką z odsieczą.

Rano pokonałem trasę w okolice serwisu po raz kolejny, tym razem taksówką. Auto stało nietknięte, co przyjąłem jednak z ulgą. Po krótkich poszukiwaniach znalazłem właściwego mechanika, który miał odpowiednią maszynę i ustawił w samochodzie geometrię przynajmniej na tyle, że jazda na wprost nie powodowała pozostawiania gumy na asfalcie. Szczęśliwy dojechałem już prawie do hotelu, gdy okazało się, że coś bardzo mocno skrzypi, dla odmiany w lewym kole. Nastąpił kolejny powrót do zagłębia mechaników i następna seria nietrafionych diagnoz (większość stawiała na kołnierz tarczy). W końcu któryś z mechaników zapaćkał mi olejem koniec osłony przegubu przy kole i skrzypienie ustało. Można było wracać do hotelu.

Wypadałoby w tym miejscu napisać, że ostatecznie nastąpił koniec naszych problemów i mogliśmy wydostać się wreszcie z Dushanbe. Stare słowiańskie przysłowie mówi jednak, że „jak nie urok to sraczka” i przysłowie to okazało się w tym przypadku wyjątkowo trafne. Kiedy w końcu udało mi się dotrzeć do hotelu i odtrąbić sukces, okazało się, że Julka się rozchorowała. Kiepsko czuła się już dzień wcześniej, ale teraz objawy się zaostrzyły i nie wyglądało to dobrze. Ostre kłopoty natury żołądkowej są w tej części świata dość częstym problemem dotykającym europejskich turystów. Miałem okazję przeżywać coś podobnego podczas naszej podróży do Birmy i nikomu takiego doświadczenia nie życzę. Oszczędzę też tutaj szczegółowego opisu, ale mogę zapewnić że skala problemu jest nieporównywalna z zatruciami, które czasem potrafią przydarzyć się nam w domu. O żadnej dalszej drodze nie mogło być więc mowy.

Noc przyniosła zaostrzenie objawów i w poniedziałek rano doszedłem do wniosku, że Julkę powinien jednak zobaczyć lekarz. Ponieważ Julka nie bardzo była w stanie ruszyć się z łóżka wezwaliśmy lekarza na miejsce. Całe szczęście w Dushanbe funkcjonuje klinika nastawiona na zagranicznych turystów, gdzie lekarze pochodzą z zachodu i mówią po angielsku. Pani doktor zbadała Julkę i na szczęście nie stwierdziła żadnej poważnej choroby. Diagnoza – zatrucie wirusowe. Zalecenia – odpoczywać i uzupełniać elektrolity. Zwykle to ja mam słaby żołądek, więc cały czas dziwiłem się, że trafiło na nią a ja czuję się dobrze.

Poszedłem jeszcze tego samego dnia do kliniki uregulować rachunek. Wracając zatrzymałem się na mały obiad i zimne piwo. Chwilę przed hotelem zacząłem się czuć bardzo dziwnie i mieć poważne wątpliwości, czy uda mi się ten ostatni kilometr do hotelu dojść. Kiedy już Julka zaczynała się czuć lepiej trafiło na mnie. Choroba wycięła mi z życiorysu cały wieczór i cała kolejną noc. Mieliśmy wrażenie, że jakieś niewidoczne siły robią wszystko, żebyśmy z Dushanbe nie wyjechali.

Na kolejne przestoje nie mogliśmy sobie już pozwolić ze względów czasowych. Mieliśmy już dość siedzenia w jednym miejscu i byliśmy bardzo zdeterminowani. Zmęczeni oraz osłabieni chorobą we wtorek w okolicy południa dokończyliśmy pakowanie samochodu i obraliśmy kurs na Samarkandę w Uzbekistanie. Nareszcie znowu byliśmy w drodze!