Stambuł i powrót do domu

Granicę Gruzińsko-Turecką przekraczaliśmy we wtorek po południu (09.07). Do Stambułu mieliśmy jakieś 1300km. Do domu kolejne 2000km. Jedyną szansą, aby złapać jeszcze dzień odpoczynku i zwiedzania w Stambule było dojechać do niego w ciągu jednego dnia. Droga, na szczęście, była bardzo dobra. Od granicy jechaliśmy dwupasmową ekspresówką, która prowadziła samym wybrzeżem Morza Czarnego, głównie przez nadmorskie miejscowości. Co ciekawe, w wielu miejscach droga została puszczona bardzo blisko morza i odcinała plaże od reszty miejscowości. Powodowało to na pewno wiele uciążliwości dla mieszkańców, ale też dla kierowców. Doprowadzało też do wielu niebezpiecznych sytuacji, kiedy ludzie przebiegali przez drogę w nieprzeznaczonych do tego miejscach.

Kolejną ciekawostką była „dekoracja” drogi. Przez kilkaset kilometrów (sic!), z każdego przydrożnego słupa czy latarni (co kilkadziesiąt metrów!) spoglądał na nas zamyślony prezydent Erdogan. Julka stwierdziła, że przypomina jej Franka Underwooda i chyba faktycznie grafik przygotowujący plakat oglądał ostatnio za dużo Netflixa. W czasie naszej podróży naoglądaliśmy się mniej lub bardziej dyktatorskich krajów i musimy przyznać, że pod tym względem Turcja może śmiało stawać w szranki z Tadżykistanem.

Niestety więcej wrażeń z tego odcinka podróży nie mamy, gdyż musieliśmy się przestawić w tryb ciągłej jazdy. Jechaliśmy, dopóki widziałem jeszcze coś na oczy. Jak przestawałem, zmieniała mnie Julka. Jak nie widzieliśmy na oczy już oboje to stawaliśmy na jakimś parkingu i szliśmy do tyłu spać na kilka godzin.  Dzięki temu trybowi jazdy udało nam się w środę po południu dotrzeć do granic Stambułu. W ciągu doby pokonaliśmy, nieco podupadłą na zdrowiu, terenówką 1300km.

Stambuł od pierwszego widoku zrobił na nas ogromne wrażenie. Przede wszystkim swoim ogromem. Jechaliśmy autostradą w stronę centrum pokonując od granic miasta dobre kilkadziesiąt kilometrów. Mijaliśmy po drodze wiele dzielnic i osiedli, którymi dałoby się obdarować nie jedno wielkie, europejskie miasto. Bardzo symbolicznym dla nas momentem było przekroczenie mostu na cieśninie Bosfor. Oznaczało to, że po dwóch miesiącach podróży powróciliśmy znowu do Europy.

Niestety ogrom miasta (w Stambule mieszka około 15 mln ludzi) ma też swoją cenę. Dopóki poruszaliśmy się płatną autostradą ruch był jeszcze do zniesienia. To, co działo się po zjeździe z autostrady trudno już jednak opisać. Poruszanie się po ścisłym centrum Stambułu samochodem to istny koszmar. Większość uliczek jest bardzo wąska i zupełnie nieprzystosowana do przyjęcia tak gęstego ruchu. Sytuację utrudniały zaparkowane wszędzie samochody. Ciasnota panowała taka, że często dało się zmieścić dosłownie na milimetry. Samochody jeździły pod prąd jednokierunkowymi ulicami. Kierowcy, piesi, wózki, wszyscy walczyli ze sobą o centymetry przestrzeni. Średnia prędkość poruszania się niebezpiecznie zbliżała się do zera. Jeśli ktoś myśli, że trudno trafić w gorsze korki niż w Mordorze przed Świętami, ten powinien odwiedzić autem Stambuł.

Moje słowa nie oddają nawet części odczuć. Myślę, że kto tego nie doświadczy ten nie zrozumie co mam na myśli. Byliśmy już bardzo zmęczeni i napięcie psychiczne związane z poruszaniem się w tak zakorkowanym, zupełnie nieznanym terenie dawało się we znaki. Wiele dróg było jednokierunkowych i przez drobny błąd łatwo było pogubić drogę i utknąć w jeszcze większym korku. W pewnym momencie, po 20 minutach w ciągu których pokonałem jakieś 1,5m, byłem o krok od rezygnacji. Kiedy po raz kolejny zaparkowany samochód zablokował zupełnie drogę byłem bliski podjęcia decyzji o zgaszeniu silnika, wyjściu z auta, zamknięciu go i powrocie następnego dnia. Radźcie sobie, ja mam dosyć! Jakoś te 2 tony sobie przesuniecie. Albo i nie. Nie obchodzi mnie to ani trochę.

Całe szczęście nie musiałem się przekonywać co Turcy robią z terenówką na obcych numerach porzuconą na środku drogi w centrum miasta. Jakimś absolutnym cudem udało się nam znaleźć kawałek wolnej przestrzeni, która została nieopatrznie przez te 15mln ludzi przeoczona. Toyota też zebrała się w sobie, skurczyła jakby nieco, rozumiejąc sytuację i wcisnęliśmy się w ten skrawek miejsca tak, że nawet auta za nami były w stanie przecisnąć się dalej. Miejsce znajdowało się pod sklepem i stał przy nim wielki zakaz parkowania, więc nie było mowy o pozostawieniu tam auta do rana. Możliwe było jednak wyjście z niego i zorientowanie się w sytuacji.

Hotel mieliśmy namierzony przez internet, ale doświadczenie nauczyło nas, że zwykle na miejscu da się dostać lepsze ceny, tak więc nic nie rezerwowaliśmy. Julka poszła wybadać sytuację i po kilkunastu minutach wróciła z informacją – wolnych pokoi nie ma. Groziło to koniecznością dalszej „jazdy” po Stambule a tego bym już nie zniósł. Nie wchodząc zbytnio w szczegóły mojej konwersacji z recepcjonistą napiszę tylko, że pokój się jednak znalazł.

Byliśmy brudni, głodni i wykończeni. Postanowiliśmy zaszaleć. Nasz hotel na jeden dzień w Stambule miał mieć strzeżony parking, basen, piękny pokój i zapewnić nam na koniec wyprawy tę odrobinę luksusu. Jak to często bywa, oczekiwania rozjechały się nieco z rzeczywistością. Toyka do parkingu się nie zmieściła (300m i 1,5h jazdy dalej znalazł się strzeżony parking dla busów), basen był nieczynny, toaleta wydawała z siebie bąbelki i dźwięki jak wulkan błotny w Azerbejdżanie, pokój był ciasny i śmierdział fajkami. Tylko cena się zgadzała – za tę przyjemność można by w Kirgistanie żyć jak król przez tydzień…

Nasz hotel miał jednak jeden, niezaprzeczalny atut – restaurację na tarasie. Śniadanie z widokiem na panoramę Stambułu i górującą nad nim Hagia Sophia było naprawdę fajnym przeżyciem. Poza tym wreszcie wyspaliśmy się w czystej pościeli, w miarę wygodnym łóżku i mogliśmy rozkoszować się dowoli innymi zdobyczami cywilizacyjnymi takimi jak prysznic z ciepłą wodą czy toaleta z funkcją spuszczania wody.

Cały czwartek spędziliśmy na zwiedzaniu Stambułu i muszę przyznać, że zakochaliśmy się w tym mieście. Centrum miasta to plątanina setek wąskich, tętniących życiem uliczek. Niezliczone kramiki, rodzinne manufaktury, knajpki i sklepiki – to wszystko nadaje Stambułowi niepowtarzalny charakter. Oczywiście odwiedziliśmy też najbardziej popularne zabytki. Zwiedziliśmy Błękitny Meczet (kolejka do kas Hagia Sophia była niestety zbyt długa jak na jeden dzień zwiedzania) czy Grand Bazaar. To jednak życie uliczne zrobiło na mnie największe wrażenie. Wieczorny spacer wzdłuż wybrzeża i obserwowanie istnych tłumów ludzi urządzających sobie piknik nad wodą i łowiących ryby rodzą tylko pytanie, jak to miasto wygląda w weekend, skoro w środku tygodnia tyle się dzieje.

Stambuł jeszcze w jednej kategorii okazał się absolutnie bezkonkurencyjny – kulinarnej. Poza nielicznymi wyjątkami (Moskwa, Biszkek z Mariuszem) kuchnia była w trakcie tego wyjazdu mało atrakcyjna. Oczywiście zdarzało się nam zjeść smacznie, ale tłustej baraniny w zupie, która była podstawą naszej diety przez większość wyjazdu, raczej nie będę wspominał z tęsknotą po nocach. To, co zaoferował nam Stambuł to jednak zupełnie inna bajka. Turecka pide, hummusy, warzywa w najróżniejszych postaciach, świeżo wyciskane soki i przede wszystkim turecka herbata. Przez jeden dzień nie mieliśmy okazji spróbować nawet małej cząstki tego, co ma do zaoferowania Stambuł, ale jesteśmy przekonani, że jeszcze tam wrócimy.

Tymczasem wracać trzeba było do domu. Piękny dzień w Stambule dobiegł końca. W piątek 13tego lipca obudziliśmy się rano zdeterminowani, aby ostatnie 2000km dzielące nas od domu pokonać jak najsprawniej. W poniedziałek musieliśmy stawić się przecież w pracy.

Przekroczenie granicy Turecko-Bułgarskiej było dla nas kolejnym ważnym etapem. Oto bowiem wracaliśmy na terytorium Unii Europejskiej. Co prawda musieliśmy je opuścić jeszcze raz, aby przejechać przez Serbię, ale symbolicznie czuliśmy, że wracamy już w „nasze” strony. Przestawiliśmy się ponownie w tryb jazdy bez wytchnienia. Podróż ze Stambułu pod Warszawę zajęła nam, z krótkim postojem na kilkugodzinną drzemkę na Węgrzech, jakieś półtorej doby. Przejechaliśmy kolejno przez: Bułgarię, Serbię, Węgry, Słowację, Czechy do Polski. Krótko po północy z soboty na niedzielę dotarliśmy pod Warszawę, gdzie zostaliśmy bardzo serdecznie przywitani przez naszych rodziców, którzy śledzili każdy krok naszej wyprawy.

Podróż do Azji Środkowej i z powrotem była dla nas bez wątpienia największą do tej pory przygodą. W podróży spędziliśmy 54 dni. Odwiedziliśmy (poza Polską) 15 krajów. Przeprawiliśmy się przez Morze Kaspijskie promem, objechaliśmy od południa Morze Czarne lądem, dotarliśmy do Morza Aralskiego. Wjechaliśmy w górach Pamiru na wysokość 4655 m n.p.m. Doświadczyliśmy temperatur od -5 do +50 stopni Celsjusza. Nasza dzielna Toyka pokonała w tym czasie 15 298km spalając przy tym jakieś 2 tony paliwa i gubiąc jedno koło. Ogromnie dużo się przez ten czas nauczyliśmy. Poznaliśmy wielu fantastycznych ludzi. Najważniejsze jednak jest to, że coś się w nas bezpowrotnie zmieniło.  Piszę to po kilku miesiącach, z perspektywy domowego fotela i trudno jest mi myśleć o czymś innym niż o tym, że chciałbym już gdzieś wyjechać. Na świecie jest przecież tyle niezwykłych miejsc do zobaczenia.