Znowu w drodze!

Poranna nowina odnośnie sworzni tchnęła w nas nieco optymizmu. Marcin od razu pojechał sprawnym samochodem na posterunek po sworzeń i w ciągu kilkudziesięciu minut wrócił z częściami. O dziwo wszystko pasowało. Części były co prawda chińskie, ale chodziło przecież o to, żeby w ogóle z tego pechowego miejsca odjechać. Wcześniejsze przygotowanie samochodu oraz umiejętności Marcina spowodowały, że już jakąś godzinę później Toyka znowu stanęła na czterech kołach. Na niewygodnym stanowisku, z ograniczonymi narzędziami Marcin rozprawił się ze sworzniami, choć te nie chciały się łatwo poddać. Jesteśmy mu za to ogromnie wdzięczni i w tym miejscu chcielibyśmy jeszcze raz podziękować za pomoc. Podejrzewam, że bez pomocy Marcina stalibyśmy tam do dzisiaj ?

Nadeszła pora jazdy testowej. Zerwany przewód unieruchomił ABS (pomimo połączenia kabli błąd na desce nadal wyskakiwał), posypała się też geometria. Auto przy jeździe na wprost miało kierownicę skręconą w bok o niemal pół obrotu a w zakrętach zachowywało się dość nerwowo. Prawdopodobnie pogięła się też tarcza, bo przy lekkim hamowaniu pulsował pedał. Nie miało to jednak znaczenia, bo najważniejsze że jechało i mieliśmy szansę dojechać do Dushanbe, gdzie powinniśmy łatwiej znaleźć warsztat i wszystkie części. Cieszyliśmy się jak dzieci!

W tym miejscu chciałem zrobić małą dygresję na temat ludzkich zachowań. Piszę to już z perspektywy czasu i miałem okazję kilka rzeczy przemyśleć. Patrząc na to wszystko na spokojnie, myślę sobie, że prawdziwa natura człowieka wychodzi na jaw w sytuacjach kryzysowych. Nie wiem, na ile mój opis oddał powagę sytuacji ale, poza kilkoma wesołymi momentami, łatwo nie było. Fakty są takie, że znajdowaliśmy się kilkanaście godzin drogi przez góry od większego miasta, jakieś 7 tyś. km od domu. Temperatura w dzień sięgała 40 stopni. Kończyły nam się zapasy, miejscowe pieniądze, uciekały tak cenne dni i godziny urlopu. Byliśmy głodni, zmęczeni, zdenerwowani, brudni. Widmo utknięcia na tym zadupiu świata było całkiem realne. Do tego, przynajmniej mnie, z tyłu głowy kołatały myśli „co by było gdyby”, a przed nami przecież kolejne 450km przez ciężką drogę…

Wydaje mi się, że w takich niecodziennych i trudnych sytuacjach, można poznać charakter człowieka często lepiej niż znając go przez długi czas w warunkach „normalnych”. Bardzo dobrze widać wtedy, kto z taką presją sobie radzi, kto ją wytrzymuje, kto działa, kto pomaga, kto jest wsparciem. Marcin okazał się złotym człowiekiem. Przez cały ten czas włożył mnóstwo pracy i wysiłku żeby nam pomóc. Nie usłyszeliśmy z jego strony nawet pół słowa żalu czy uskarżania. Nie było dla niego problemów nie do rozwiązania. Marcin po prostu działał, pomagał. Nie tylko z resztą nam, o czym już wcześniej pisałem. Taki charakter. Dzięki jego umiejętnościom (których szczerze zazdroszczę), determinacji i pomysłowości udało nam się szybko z tej sytuacji wygrzebać. Stare powiedzenie mówi, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie i myślę, że my jednego poznaliśmy. Z takim człowiekiem można jechać i na koniec świata.

Na medal spisała się też moja żona, która nawet na chwilę nie straciła zimnej krwi. Nie trzeba mocno puszczać wodzy fantazji, aby wyobrazić sobie, co nie jeden mąż mógłby od nie jednej żony w takiej sytuacji usłyszeć (częściowo nawet zasłużenie…)

– Ty skończony ośle, na pewno wjechałeś w jakąś dziurę! Mówiłam Ci, żebyś tędy nie jechał! Jechałeś za szybko! Co my teraz zrobimy?! Mówiłam Ci, żebyś kupił oryginalne sworznie! Naprawdę na takim czymś musiałeś oszczędzać?! Jak to nie wziąłeś zapasowych?! Ty kretynie!!! To Twoja wina, przez Ciebie tu utknęliśmy!!!

Ja od Julki słyszałem tylko, że ze wszystkim sobie poradzimy. Julka także przeszła w tryb ogarniacza. Maszerowała pomiędzy stacją a sklepem wypytując o nowe wieści, służyła za głównego tłumacza ekipy, negocjowała, załatwiała, słowem – ogarniała. Przez cały ten czas była dla mnie ogromnym wsparciem i wiem, że razem poradzimy sobie, w ten lub inny sposób, z każdymi trudnościami.

Toyka stała na czterech kołach, można było jechać dalej. Marcinowi i Anecie kończył się niestety wcześniej niż nam urlop i nieplanowany postój z powodu naszej awarii komplikował ich plany powrotu do domu. Zanosiło się, że po tej kiepskiej drodze nie będziemy w stanie jechać tak szybko jak oni i wspólna jazda spowoduje utratę kolejnych godzin. Pożegnaliśmy się więc i w dalszą drogę ruszyliśmy oddzielnie.

Myślę, że kolejne kilkanaście godzin było dla mnie najtrudniejszymi godzinami spędzonymi kiedykolwiek w samochodzie. Przez dużą część z 450km trasy droga była bardzo kiepska i bardzo dziurawa. W zasadzie więcej w niej było dziur niż drogi. Na najgorszych odcinkach jechaliśmy bardzo powoli. Sama droga nie różniła się jakoś istotnie stopniem trudności od tego, do czego przyzwyczailiśmy się przez ostatnie tygodnie. Na pewno przejechaliśmy do tej pory trudniejsze i bardziej wymagające odcinki. Różniło się natomiast nastawienie psychiczne. Przez te kilkanaście godzin nie opuszczały mnie myśli o stanie samochodu. Czy poskładane w polowych warunkach elementy wytrzymają? Czy nie uszkodziło się coś jeszcze? Ile czasu wytrzyma jeszcze drugi sworzeń? Przecież były montowane w tym samym czasie. Jeśli jeden puścił, to w każdej chwili mógł puścić i drugi. Co zrobimy jeśli znowu się coś rozsypie? Takie myśli towarzyszyły mi przez całą drogę i przy każdej większej nierówności następowało napięcie i oczekiwanie, czy może znowu coś się urwało.

Stresująca droga spowodowała, że nie mieliśmy zbyt wiele czasu na podziwianie widoków za oknem i robienie zdjęć. Nie zatrzymywaliśmy się też więcej niż to było konieczne aby mieć szansę dotrzeć do Dushanbe w rozsądnym czasie. Zatrzymaliśmy się jedynie w miejscowości Kalaikhum. Miasteczko okazało się nieco większym punktem na mapie i udało nam się kupić tam miejscową kartę SIM (łączność się jednak przydaje…), wymienić trochę dolarów i zrobić podstawowe zakupy. Przy wymianie dolarów pomógł mi milicjant, który zapytany o drogę do jakiegoś kantoru przez kolejne 20 minut chodził ze mną po mieście szukając punktu wymiany i pomagając ogarnąć kilka innych rzeczy. W Kalaikhum następowało też rozwidlenie drogi. Do Dushanbe można było pojechać dwiema trasami – krótszą, lecz znacznie trudniejszą, północną trasą oraz dłuższą, ale łatwiejszą trasą południową. Nam emocji już wystarczyło i zdecydowaliśmy się na łatwiejszą drogę.

Gdy w końcu wjechaliśmy na drogę asfaltową nastąpiło głębokie westchnienie ulgi. Człowiek dopiero w takich momentach docenia takie proste rzeczy. Jazda po górkach, dołkach, wertepach, błocie, górskich serpentynach, strumykach i innych wynalazkach jest super przygodą, ale w tym momencie przygód mieliśmy chwilowo dosyć. Wraz z wjazdem na lepszą drogę zmniejszył się też stres związany z potencjalną awarią i dalej jechało się już znacznie lepiej. Im bliżej Dushanbe tym drogi robiły się lepsze i na równym asfalcie pozwoliłem sobie już nawet rozwinąć zawrotną prędkość 80km/h. Dzięki temu późnym wieczorem dotarliśmy w końcu szczęśliwie do stolicy Tadżykistanu, gdzie czekały nas kolejne przygody!