Historia pewnego sworznia

Fakt, że po zjechaniu z drogi do okolicznej wsi byliśmy bezpieczni nie oznaczał jeszcze końca naszych problemów. Wręcz przeciwnie – urwane koło było dopiero początkiem długiej listy czekających nas trudności. Przede wszystkim trzeba było wymyśleć, w jaki sposób naprawić samochód, wydostać się stamtąd i wrócić na właściwą trasę.

Pierwszy krok został poczyniony przez Julkę i Marcina niedługo po zdarzeniu. Po krótkim zastanowieniu zostali wybrani jako zespół z umiejętnościami lingwistycznymi (Julka) i technicznymi (Marcin). Cel – zorganizować brakujące części. Wcześniej same dziewczyny pojechały na zwiady. Wynikiem zwiadu była znajomość z Panem Ze Stacji Benzynowej. Pan co prawda nie mówił po rosyjsku, ani w żadnym innym choć trochę znanym nam języku, ale nie przeszkadzało mu to nam pomóc. Pan Ze Stacji znał jakiegoś mechanika, mechanik znał jakiegoś sklepikarza i tak została ustalona lokalizacja „bolszoi magazin” (wielkiego sklepu), który na pewno wszystkie części będzie miał. Zespół wspomagany przez Pana Ze Stacji ruszył do miejscowości Vanj oddalonej o jakieś 25km od miejsca naszego postoju.

Po drodze do sklepu Marcin zatrzymał się jeszcze pomóc jakiemuś miejscowemu nieszczęśnikowi, który miał problem z elektryką w aucie. W Vanj udało się zlokalizować sklep, który oczywiście w niedzielę był zamknięty. Niezastąpiony Pan Ze Stacji poszedł na tyły domu aby odszukać właściciela. Właściciel się co prawda odnalazł, ale okazał się być w stanie dość mocnego zmęczenia. Zmęczenie prawdopodobnie nastąpiło w skutek spożycia fermentowanego mleka klaczy (tzw. kumys), innego miejscowego specyfiku lub ewentualnie najzwyklejszej w świecie wódy.

Zmęczenie owo na szczęście nie przyćmiło tadżyckiej uprzejmości i chęci pomocy, więc towarzystwo zaraz zabrało się do szukania odpowiednich części. Sklep o dziwo faktycznie wyglądał na bardzo dobrze wyposażony. Udało się kupić smar, przewód i płyn hamulcowy. Sworznia do LC95 niestety nie mieli. Pan Ze Sklepu stwierdził, że może będą mieli w drugim sklepie i wraz z Panem Ze Stacji i Marcinem udali się dalej. Julka, z racji braku miejsca w Patrolu, pozostała w sklepie pilnowana przez dwoje dzieci Pana Ze Sklepu.

Po jakimś czasie ekipa wróciła. Sworzeń się na miejscu nie znalazł, ale zmęczony Pan Ze Sklepu zapewniał nas, że został zamówiony i z samego rana ruszy do nas z Dushanbe. Górny i dolny sworzeń z transportem zostały wycenione na 500 somoni (jakieś 55 USD), więc finansowej tragedii nie było. Koło godziny 11:00 Pan Ze Sklepu miał do nas dzwonić i dawać znać, jak wygląda sytuacja. Zapewniał, że wczesnym popołudniem części powinny już do nas dotrzeć. Ekipa zadaniowa mogła więc wrócić na miejsce awarii z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Po drodze Marcin zatrzymał się pomóc kolejnym ludziom, tym razem mającym trudności z usunięciem zwalonego na drogę drzewa.

Po skutecznie przeprowadzonej akcji ratunkowej udało nam się wrócić do wsi na łączkę i rozstawić obóz. Dzień pełen wrażeń chylił się ku końcowi i niewiele już można było zrobić, tym bardziej że była to niedziela. Zapewniani przez miejscowych, że sworzeń dojdzie jutro przed południem pierwszą „taksówką” z Duszanbe zrobiliśmy kolację (nasze liofilizowane obiady w końcu się przydały – nie było czasu i ochoty robić nic innego, a wszyscy padali z głodu) i poszliśmy spać.

Od rana towarzyszyły nam ciekawskie spojrzenia. Najpierw krów, które zostały o świcie przyprowadzone na polankę a następnie całej rzeszy miejscowej dzieciarni. Dzieciaki przybiegły masowo i zaczęło się wypytywanie o „padarki”. Trudno było im wytłumaczyć, że nie mamy ze sobą kontenera z „padarkami”, a te skromne zasoby, które mieliśmy wczoraj już rozdaliśmy. Następnie dzieciaki testowały na nas swój, niezbyt bogaty, zasób słownictwa angielskiego. Każdy po kolei pytał „how are you?” i „what is your name?”. Na tym powoli kończyły się nasze możliwości interakcji. Przez resztę dnia dzieciaki (młodsze ale też i starsze) siedziały w odległości kilku metrów od naszego obozu i obserwowały nas, jak byśmy byli okazami w zoo.

Dzień mijał leniwie. Co jakąś godzinę próbowaliśmy dowiedzieć się czegoś nowego w sprawie naszego sworznia, ale za każdym razem słyszeliśmy to samo. Dziś będzie. Będzie później. Jeszcze godzinkę. Nic nowego nie wiemy itd. itp. Całość nie nastrajała optymistycznie. Powoli kończyło się nam jedzenie i kurczyły zapasy butelkowanej wody. Zasoby miejscowej gotówki też nie były duże. Miejsce postoju nie było wymarzonym kurortem wypoczynkowym, ale trzeba było sobie radzić. Po obiedzie część ekipy postanowiła uciąć sobie drzemkę. Natomiast ja, dla odmiany, pograć z miejscowymi chłopakami w gałę. Albo raczej we flaka, bo graliśmy przebitą piłką do siatkówki. Nie przeszkadzało to nikomu całkiem dobrze się przy tym bawić.

 

Po meczu z dzieciakami i kolejnej wizycie u Pana Ze Stacji w sprawie naszej przesyłki dołączyło do nas dwóch nowych Panów – Pan Bezrobotny oraz Pan Szef. Obaj panowie byli braćmi. Pan Bezrobotny był… bezrobotny a Pan Szef był kierowcą w pobliskim posterunku wojskowym. Nazwaliśmy go szefem, dlatego że miał wszystkie cechy charakterystyczne szefa. Kiedy rozmawiał przez telefon pokrzykiwał groźnie i wydawał się umieć wszystko załatwić.

Pan Szef załatwił nam na przykład piwo. Julka pożaliła się mu, że miejsce na postój przepiękne, ale piwa w sklepie brak. Pan Szef zadzwonił gdzieś, znowu groźnie pokrzykiwał i stwierdził, że piwo zaraz przyjedzie. Piwo do nas przyjechało i to jak! Starą ładą przywiózł nam je dyrektor miejscowej szkoły i nauczyciel języka rosyjskiego – Stalin. Pan dyrektor naprawdę nazywał się Salim, ale trochę źle go zrozumiałem i został już Stalinem. Śmiechom nie było końca… Pan Stalin trafił do nas akurat kiedy w oczekiwaniu na piwo zaczęliśmy degustować polskie przetwory przemysłu żytniego. Pośmiał się trochę z ilości rozlewanego przez nas trunku i powiedział, że on to kiedyś kubkami pił. Marcin poczęstował więc Pana Stalina całym kubkiem, który ten ochoczo wypił, podziękował, wsiadł w samochód i pojechał dalej.

Zostaliśmy więc z Panem Szefem i Panem Bezrobotnym w dalszym ciągu w sytuacji nieciekawej, choć lepszej o tyle, że przynajmniej mieliśmy piwo. Pan Szef stwierdził, że gdybyśmy od razu przez niego zamówili ten sworzeń to dawno by już u nas był. Wykonał nawet kilka telefonów do jakiegoś sklepu w Dushanbe i dał mi telefon abym porozmawiał z kimś mówiącym po angielsku. Mój rozmówca zapewniał mnie, że sworzeń mogą wysłać za jedyne 1100 somoni (ponad 2x więcej) i będzie u nas jeszcze tego samego dnia. Do Dushanbe było, lekko licząc, 8-10h drogi a zegarek wskazywał bodaj 17:00. Potem wspominał coś o tym, że przecież rano zamówiliśmy już sworzeń.

Zaczęło to wszystko wyglądać tak, jakbyśmy rozmawiali z tymi samymi ludźmi, którzy chcieli nam sprzedać drugi raz to samo za dwa razy większą cenę. Prawdopodobnie Pan Ze Sklepu w stanie swojego zmęczenia nie wyczuł, że w zaistniałej sytuacji może z nas zedrzeć nieco więcej. Cała sytuacja pod wieczór zrobiła się już dość mocno nieciekawa i napięta. Pan Szef po kolejnym telefonie z pokrzykiwaniem przekazał nam nowinę – sworzeń był, ale ponieważ zamiast stać na drodze piliśmy wódkę ze Stalinem to przejechał naszą wieś i pojechał dalej. Oczywiście wcześniej wszyscy nas zapewniali, że będą dzwonić i nie musimy nigdzie czekać. Podobno Pan Szef przekonał jeszcze kierowcę, żeby mimo niedzieli, przywiózł sworzeń na miejscowy posterunek milicji. Mieli dać znać, jak tylko się to uda i zapewniali, że na pewno będzie to jeszcze tego samego dnia.

Dzień się kończył, sworznia nie było widać, a nasi towarzysze zaczęli zbierać się do domu. Na koniec dnia oświadczyliśmy im tylko, że dłużej już niestety czekać nie możemy. Nowy plan był taki, żeby rano poszukać spawacza, zespawać urwany sworzeń, spiąć wszystko pasami i zacząć powoli poruszać się w stronę Dushanbe. Dalsze stanie w miejscu i oczekiwanie na sworzeń aż skończą się nam wszystkie zapasy po prostu nie miało sensu. Plan ten nie spodobał im się zupełnie, ale obstawaliśmy przy swoim.

Na nocleg musieliśmy rozłożyć namiot, ponieważ Toyota cały czas stała na HiLifcie z rozebranym przednim zawieszeniem. Noc w namiocie minęła nam bardzo kiepsko. Źle się nam spało, było gorąco i co chwila coś nas budziło. Nerwy też nie odpuszczały. O świcie zbudziły nas dźwięki jakiejś rozmowy. Wygramoliłem się z namiotu by zobaczyć Pana Szefa rozmawiającego z Marcinem. Pan Szef oświadczył, że sworzeń został przywieziony na miejscowy posterunek milicji i można po niego jechać. Było krótko po godzinie 05:00 rano. Groźba spawarki, która mogła zniweczyć plany sprzedaży sworznia, zadziałała. Mieliśmy wreszcie części!