Do Osh z miejsca noclegu nad rzeką pozostało nam niespełna 300km. Wydawało się, że odległość tę uda się pokonać w kilka godzin i do miasta dojedziemy ze sporym zapasem czasu. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Na naszej drodze stały dwie wysokie przełęcze. Przejechanie pierwszych 150km zajęło nam dobrze ponad 8 godzin. Droga wiodła serpentynami w górę i w dół. Asfaltu nie było prawie nigdzie. Miejscami dziury były takie, że do tej pory zastanawiam się, jak miejscowi są w stanie tamtędy przejeżdżać swoimi ładami i wołgami. Zdarzało się nawet widzieć na tych drogach króla bezdroży – Daewoo Matiza. Jeszcze większe wrażenie robiły ogromne ciężarówki z długimi naczepami. Co i rusz spotykaliśmy na drodze samochód, który się zepsuł, przeciął oponę, lub zwyczajnie zagotował na podjeździe.
W najwyższych partiach przełęczy ciężki sprzęt torował drogę w śnieżno-lodowym jęzorze, który spływał z góry. Przejazd takim korytarzem sam w sobie był ciekawym doświadczeniem. Na szczycie jednej z przełęczy mieliśmy szczęście podziwiać wyjątkowy widok. Wzdłuż grani hasały orły. Nie jeden, nie dwa. Kilkanaście sztuk orłów latało nam kilka metrów nad głowami. Wśród ptaków były też młode, które ewidentnie zdobywały pierwsze szlify w lataniu przy zboczu. Nie jest to widok, który łatwo można zobaczyć w innych częściach świata. Spektakl ten podziwialiśmy przez chwilę i musieliśmy ruszać w dalszą drogę.
Po miejscowych drogach najlepiej jeździ się w ciągu dnia. Rano oraz po południu podróż utrudniają częste spotkania z dużymi stadami zwierząt. Krowy, owce, jaki, kozy czy osiołki są z samego rana prowadzone na pastwiska (jako laik-mieszczuch podejrzewam, że dlatego żeby zasrać na świeżo podróżnikom ich miejsca postoju) a po południu z tych pastwisk sprowadzane (zapewne po to, żeby owych podróżników swą nieobecnością wprowadzić w błąd). Pasterze jako główny środek lokomocji używają koni (które też dokładają swoje trzy grosze do śmierdzącego procederu). Dość często noszą tradycyjne kirgizkie czapki zwane kołpakami, łącząc je z bardziej nowoczesnymi elementami garderoby. Nocą lepiej nie jeździć w ogóle, bo dziury w drodze wielkości kanionu szaryńskiego mogą pochłonąć w swych odmętach spore auto.
Po ciężkiej drodze do Osh dotarliśmy późnym wieczorem. Jest to ostatnie większe miasto przed wjazdem na właściwą część Autostrady Pamirskiej, czyli główny cel naszej podróży. Skorzystaliśmy więc z dobrodziejstw cywilizacji i na nocleg zatrzymaliśmy się w hotelu. Kolację zjedliśmy w jednej z okolicznych jadłodajni. W takich miejscach należy się kierować jednym, podstawowym kryterium – liczbą ludzi w knajpie. Jeśli knajpa wygląda świetnie, ma ładne potrawy w menu, ale nie ma w niej ludzi – staramy się omijać takie miejsca szerokim łukiem. Z drugiej strony, najbardziej obskurna knajpa, w której siedzą tłumy ludzi (najlepiej miejscowych) zwiastuje dobry posiłek, w dobrej cenie z minimum ryzyka powikłań żołądkowych.
Tak też było tym razem. Za równowartość około 50zł najedliśmy się po uszy w 4 osoby. Serwowane dania nie były nam obce – kurdak, manty, szaszłyki, lepioszka (tym razem trochę inna – zdecydowanie twardsza z zewnątrz), sałatki, zielona herbata, tłusty rosół na baraninie. W zasadzie tylko ja nie trafiłem z moim głównym daniem, które smakowało jak ryż z wołowiną z najtańszej chińskiej budki na Ursynowie. Nie był to jednak problem, bo jedzenia było tyle, że i tak się wszyscy najedli.
Poranek znowu poświęciliśmy na sprawy organizacyjne. Najważniejszą z nich było zdobycie wiz do Tadżykistanu. Od niedawna można to zrobić online. Wypełnia się wniosek (kilka prostych pól), załącza zdjęcie paszportu, płaci kartą i drukuje wizę. Tyle teoria. Sprawę nieco komplikuje konieczność posiadania pozwolenia na wjazd do Górskiego Badachszanu (tzw. GBAO) – autonomicznej części Tadżykistanu, w której znajduje się najciekawszy odcinek traktu pamirskiego. Co prawda od strony aplikacji wizowej jest to jeden dodatkowy checkbox i 20 dodatkowych dolarów, ale nie w tym leży problem. Należy podać jeden, konkretny dzień wjazdu do GBAO. Z tego powodu nie mogliśmy zorganizować wizy wcześniej. Po prostu nie wiedzieliśmy, kiedy tam dojedziemy.
Usiedliśmy więc po śniadaniu łapiąc szczątki hotelowego WiFi i zabraliśmy się za wypełnianie wniosków. Wypełniłem pierwszy wniosek, opłaciłem kartą, pieniądze zostały pobrane z banku. Wszystko poszło ok, tylko wniosek dalej miał status „nieopłacony”. Nieco podniosło to u nas poziom stresu, bo mieliśmy jednak nadzieję, że proces przechodzi szybciej. Datę wjazdu do GBAO wpisaliśmy na dzień następny, więc czasu nie było dużo. Do tego FAQ na stronie wielokrotnie przypomina, że za błędnie wypełnione aplikacje Tadżykistan nie odpowiada i jeśli cokolwiek nie będzie się zgadzać to ani nie przekroczymy granicy, ani nie dostaniemy zwrotu pieniędzy. Wniosek po kilkunastu minutach zmienił status, jednak dalej sprawy nie wyglądały optymistycznie. Wyglądało na to, że ktoś te wnioski jednak w ambasadzie musi najpierw przeprocesować. Nie pozostało nam nic innego, jak tylko wypełnić pozostałe wnioski i mieć nadzieję, że najpóźniej kolejnego dnia zostaną jednak przeprocesowane. Pewien kłopot mogła jeszcze stanowić kwestia wydruku. W Osh nie było z tym problemu. Dalej znalezienie drukarki mogło już stanowić nie lada wyzwanie.
Załatwiliśmy ostatnie sprawunki – dziewczyny odwiedziły pocztę żeby wysłać kartki a my z Marcinem zmyliśmy wierzchnią warstwę błota z samochodów i ruszyliśmy w kierunku ostatniej przed granicą Tadżycką osady na naszej trasie – Sary Tash.