Plan na kolejny dzień zakładał możliwie szybkie przekroczenie Ukraińsko – Rumuńskiej granicy i eksplorację ciekawych miejsc regionu Maramuresz. Zanim jednak wyruszyliśmy, chcieliśmy jeszcze zobaczyć jezioro Synewyr. Jezioro to jest jedną z największych atrakcji Zakarpacia. Położone jest na wysokości niespełna 1000 m n.p.m. Stosunkowo wczesna, jak na nas, pobudka pozwoliła nam do jeziora dotrzeć jeszcze zanim zaczęły napływać tam tłumy ludzi.
Żeby dojechać do granicy mieliśmy do wyboru dwie drogi. Dłuższa (odległościowo) dawała nam niemal godzinę oszczędności w czasie. Krótsza oznaczała przejazd przez góry lokalnymi ścieżkami. Zależało nam na czasie i zwiedzaniu Maramureszu, więc zdecydowaliśmy się na powrót do głównej drogi. Dużą zaletą tego rozwiązania było to, że po drodze znowu mijaliśmy jadłodajnię „u Martusi”, gdzie załapaliśmy się na pyszne śniadanie.
Główne drogi, którymi poruszaliśmy się w okolicy Lwowa były całkiem dobrej jakości. Niestety mniejsze, bardziej lokalne drogi są w stanie opłakanym. Może nie było tak źle, jak w Uzbekistanie przed granicą z Kazachstanem (chyba najgorsza droga jaką kiedykolwiek jechaliśmy), ale momentami wiele do tego poziomu nie brakowało.
Niedogodności drogowe wynagradzał jednak przepiękny krajobraz. Majestatyczne lasy pokrywające piękne i strome góry, malownicze wioseczki w dolinach. To wszystko podziwialiśmy przez okno połykając kolejne kilometry trasy. Cieszyliśmy się też, że udało nam się uciec przed potężną burzą, która również wędrowała w kierunku Rumunii i deptała nam po piętach. Od miejsca startu zrobiliśmy kilkadziesiąt kilometrów, gdy nagle nastąpiło:
– BUM, GRZZZRRZZ WRWZ GRZZZ….
Deja vu. To już się kiedyś wydarzyło! Przez ułamek sekundy złapałem zrezygnowany wzrok Julki, która też już wyczuła, co się stało. Sekundę później druga myśl – coś jest jednak inaczej, bo auto toczy się dalej i zachowało sterowność. Zjechałem na żwirowy skrawek pobocza by ocenić straty.
Koła całe, jest dobrze. Urwał się podwieszany pod samochodem zbiornik na wodę. Nasz nówka-funkiel prysznic postanowił zdezerterować czwartego dnia wyprawy. Szczęście w nieszczęściu, urwało się tylne mocowanie zbiornika, co spowodowało, że zbiornik ciągnął się pod samochodem. Robiło to sporo hałasu, ale nie narobiło żadnych innych szkód. Gdyby urwało się mocowanie przednie, mogło by być gorzej (przynajmniej dla zbiornika).
W tym momencie za plecami usłyszeliśmy głębokie pomrukiwanie czarnych chmur podążających tą samą drogą co my. Perspektywa grzebania w rozkraczonym samochodzie w czasie górskiej burzy nie była szczególnie zachęcająca, więc trzeba było szybko zabrać się do pracy. Z urwanych przewodów już zaczęła lać się woda, więc miejsce pracy zamieniło się w piękną, żwirową kałużę. Z drugiej strony, zbiornik był przechylony więc nie wszystko się wylało i całość dalej ważyła dobre kilkadziesiąt kilogramów, co nie ułatwiało wygrzebania go spod auta. W głowie dźwięczały mi słowa Patryka o tym, jak łatwo zdemontować ten zbiornik.
Na szczęście przewód wychodzący i pompka przetrwały i udało się wypompować resztkę wody. Śruby mocujące, pomimo pogiętego mocowania, udało się w miarę łatwo poodkręcać i zbiornik zaczął się poddawać. Odrobinę nerwowości wprowadzała Julka krzycząc na mnie abym nie wystawiał nóg spod samochodu, bo przejeżdżający drogą kierowcy niewiele sobie robili z trójkąta ostrzegawczego i mijali nas w zdecydowanie zbyt bliskiej odległości.
W końcu zbiornik udało się wydobyć spod auta. Pozostało tylko znaleźć dla niego nowe miejsce (przez chwilę miałem pomysł, żeby tym nowym miejscem było dno przydrożnego rowu). Całe szczęście pasował niemal idealnie na tył bagażnika dachowego i dosłownie kilka minut przed rozpoczęciem ulewy udało nam się wszystko zapakować i wrócić na drogę.
Okazało się, że nasza mała awaria miała miejsce kilkaset metrów od sklepu z częściami samochodowymi i warsztatu mechanicznego (autozapciasti). Zapytaliśmy, czy można będzie skorzystać z kanału i po krótkim oczekiwaniu na zwolnienie miejsca mogłem już w nieco bardziej komfortowych warunkach zabezpieczyć resztę szkód. Udało się zdemontować pompkę, zabezpieczyć zwisające luźno wężyki i odkręcić urwaną część mocowania zbiornika. Mogliśmy jechać dalej bez żadnych problemów, choć straciliśmy naprawdę przydatne udogodnienie. No i sporo czasu…
Granicę Ukraińsko-Rumuńską przekraczaliśmy w miejscowości Sołotwyno w godzinach już mocno popołudniowych. Po raz kolejny figla spłatała nam nawigacja Maps.me. W samym miasteczku puściła nas „skrótem” przez takie drogi, że offroad z gór Zakarpacia mógł się przy tym schować. Okazuje się, że miasteczko to jest lokalnym kurortem ze słonymi jeziorami. Przejeżdżając przez jego „centrum” czułem się tak, jak bym samochodem jechał przez Krupówki. Z tą różnicą, że miejscowe Krupówki miały błota po łydki i dziury po kolana. Całość, z przelewającymi się przez to błoto tłumami turystów z kołami ratunkowymi i ręcznikami w rękach sprawiała jakieś absolutnie surrealistyczne wrażenie.
Samą granicę udało się przekroczyć bez większych problemów. Odpowiedzieliśmy na szereg standardowych pytań (nie, nie wieziemy broni ani narkotyków) i po kilkunastu minutach byliśmy już w Rumunii. Pora dnia była już dość późna, więc zamiast zwiedzania okolicznych atrakcji udaliśmy się na nocleg do Baia Mare. Wizytę w „Castel Transilvania” pominę milczeniem. Pierwsze wrażenia z Rumunii nie były pozytywne.
Następnego dnia zrobiliśmy sobie wycieczkę po atrakcjach Maramureszu. Odwiedziliśmy kilka naprawdę pięknych drewnianych cerkwi wpisanych na listę światowego dziedzictwa UNESCO (większość z nich została zbudowana w XVII – XVIII wieku!). Duże wrażenie zrobiły też na nas okoliczne stare cmentarze, w większości pięknie utrzymane. Jedną z cerkwi można też było zwiedzać od środka.
Jednym z ważniejszych punktów na naszej trasie był tzw. „wesoły cmentarz”. Miejsce to jest w wielu przewodnikach wskazywane jako jedna z najciekawszych atrakcji turystycznych Rumunii. Cmentarz jest pełen kolorowych nagrobków w wesoły sposób przedstawiających zmarłych ludzi (ich śmierć, życie lub charakter). Miejsce to nie zrobiło jednak na nas większego wrażenia i opuszczaliśmy „wesoły cmentarz” z poczuciem sporego niedosytu. Tym większego, że cmentarz odwiedzały istne tłumy ludzi. Jak się później okazało, nie była to pierwsza przereklamowana atrakcja turystyczna w Rumunii.
Po atrakcjach Maramureszu, aby nadrobić opóźnienie wynikające z awarii, zdecydowaliśmy się na długi przeskok w rejon miasta Brasov. Kilkuset kilometrowa trasa dała się nieco we znaki i w rejon zamku Bran dotarliśmy dopiero koło godziny 3:00 nad ranem. Zależało nam na tym, by zwiedzanie słynnego zamku zacząć możliwie wcześnie, w celu uniknięcia typowych dla tego miejsca tłumów. Po krótkiej drzemce w samochodzie zaliczyliśmy najwcześniejszą, jak do tej pory, pobudkę tego urlopu i mogliśmy podziwiać jak psiak w kamperze obok, wesoło skacząc, naciska klakson w kierownicy.