Do Norwegii podróż w czasie

Co ma wspólnego Madryt z Norwegią? W moim życiu taka część wspólna istnieje, choć droga do jej poznania jest dość długa i kręta (i momentami bardzo mokra…). Pisząc tego posta, czekam właśnie na wylot do Madrytu. Jest to tylko krótki wyjazd służbowy, ale spowodował on, że moje myśli skierowały się dość odległe w czasie wydarzenia. W taką właśnie podróż w czasie chciałem Was też zabrać.

Tryb szwędacza mam wbudowany od zawsze, choć zmieniała się w czasie i za sprawą innych ludzi jego forma. Chyba nie mogło być inaczej, skoro od najmłodszych lat konsekwentnie zaszczepiali mi go rodzice. Dzięki temu udało mi się spory kawałek świata zwiedzić jeszcze w dzieciństwie. Natomiast pierwszym poważniejszym samodzielnym wyjazdem był dla mnie wyjazd na studia do Norwegii.

Na temat historii samego wyjazdu, decyzji oraz sensowności podejmowania studiów za granicą można by pewno napisać małą książkę, więc postaram się teraz nie zanudzać wnikając w te szczegóły (powiem krótko – niczego lepszego w czasie studiów nie można moim zdaniem doświadczyć). Faktem jest, że pewnego letniego poranka, a na moje standardy bardziej w środku nocy, 2006 roku wsiadłem do zapakowanego po dach suchą krakowską, wyrobami polskiego przemysłu spirytusowego, chmielowego i tytoniowego, oraz mnóstwem innych mniej i bardziej potrzebnych szpargałów, cudu motoryzacji jakim był mój Ford Escort kombi w fabrycznym gazie (produkcja holenderska).

Kiedy piszę o zapakowaniu po dach nie mam na myśli żadnej przenośni. Wiele aspektów wyjazdu do Norwegii wynikało wprost ze względów ekonomicznych. W Skandynawii było po prostu niesamowicie drogo a sucha krakowska nadawała się do długiego transportu i przechowywania najlepiej. Rok żywienia się kiełbasą pod każdą możliwą postacią odbił na mojej psychice swoje piętno i nawet dziś, po kilkunastu latach, nie za bardzo mogę na ten polski przysmak patrzeć. Całe szczęście podobny wstręt nie utrwalił mi się w przypadku reszty wymienionego wcześniej asortymentu. Sporej części nie miałem z resztą okazji skonsumować, gdyż wódka i fajki służyły mi też jako bardzo cenna waluta, pozwalająca od czasu do czasu podreperować studencki budżet.

Wsiadłem więc do mojego rydwanu, rocznik ’96 i od razu rozpocząłem moją największą wówczas podróż… z mokrą dupą. W ferworze walki i pakowania wszystkiego na ścisk zapomniałem poprzedniego dnia zamknąć szyberdach a w nocy nawiedziła nas letnia burza. Nie było to widoczne na pierwszy rzut oka, więc plusk i przejmujące zimno w newralgicznym miejscu, spowodowane zajęciem miejsca w przemoczonym do cna fotelu były sporym zaskoczeniem. Wydarzenie to okazało się prorocze dla całego mojego czasu spędzonego w Skandynawii, który mógłbym podsumować krótko – zimno, mokro, ale mnóstwo frajdy. Na szczęście nie zamokła sucha krakowska, bo w obliczu tak dużych strat wyjazd musiałbym chyba odwołać. Jakieś dwa tygodnie później wnętrze samochodu udało mi się względnie dosuszyć (a przynajmniej przestało chlupać).

Sama podróż do Halden nie obfitowała szczególnie w przygody, może poza nieustannym pluskiem spod tapicerki. Podróż do Świnoujścia zajęła mi cały dzień (tak, kiedyś nie było w Polsce sieci autostrad). Wieczorem zapakowałem się na prom, na którym przesiedziałem bez zmrużenia oka całą noc i rano wypakowałem się w Ystad. Stamtąd jechałem już prostą jak drut i nudną jak flaki z olejem dwupasmówką przez Szwecję do granicy z Norwegią. Pamiętam jeszcze, jak dziwiłem się stylowi jazdy Szwedów i liczyłem wyprzedzane na autostradzie drogie i szybkie samochody. Prosta i szeroka droga oraz młodzieńcza głupota w połączeniu z brakiem znajomości miejscowych zwyczajów i przepisów powodowały, że wyciskałem z Escorta ile fabryka dała. Dopiero w Norwegii, po rozmowach z miejscowymi, zrozumiałem skalę swojej głupoty. Gdybym po drodze trafił na patrol policji to pewno mandat bym spłacał do dziś.

Pewną trudność stanowiło przekroczenie Szwedzko-Norweskiej granicy. Byliśmy już w Unii, więc do Szwecji mogłem bez obawy wwieźć niemal przemysłowe ilości suchej krakowskiej i towarzyszących jej produktów. Pomiędzy Szwecją a Norwegią podpisany jest układ o wolnym przepływie ludzi i co prawda nie ma standardowych kontroli na granicach, ale na autostradzie są kamery i zapobiegliwi Norwegowie, trzeba przyznać, że nie bez przyczyny, upodobali sobie zatrzymywanie do kontroli aut z literkami „PL” na rejestracji. Wykombinowałem sobie wtedy, że mniejsze przejście graniczne może być lepszym rozwiązaniem. Wybrałem więc małą i bardzo krętą, według mapy, dróżkę, która odchodziła od autostrady kilkadziesiąt km od głównego przejścia granicznego. Okazało się to strzałem w dziesiątkę. Jazda po wąskich serpentynach dostarczała wrażeń i sprawiła sporo kłopotu, kiedy trzeba było się minąć z autem z naprzeciwka, ale przynajmniej przekroczenie granicy ograniczyło się do minięcia tabliczki z napisem „Norge”. Moja sucha krakowska była bezpieczna.

Nie będę się w tym miejscu zbytnio rozpisywał o samym pobycie w Norwegii i wszystkich związanych z tym wycieczkach. Dla zobrazowania sytuacji wspomnę tylko o trudach, jakie zaserwował nam norweski system wyższej edukacji. Zajęcia na uczelni odbywały się bodaj od wtorku do czwartku w godzinach 9:00 – 12:00 (środy były wyjątkowo ciężkie, bo do 15:00). Ja miałem na miejscu samochód, więc czasu i możliwości zwiedzania Skandynawii nie brakowało.

Nie brakowało również chętnych, aby takie podróże ze mną odbywać. Towarzystwo mieliśmy na miejscu absolutnie międzynarodowe. Najszybciej zakumplowałem się z Antonio – Hiszpanem z Madrytu, który jest właśnie łącznikiem mojej historii z dzisiejszą podróżą. Z Antonio momentalnie złapaliśmy wspólny język i tym samym stał się on jednym z pierwszych towarzyszy moich podróży. Prawdę mówiąc, ze względu na pewne trudności natury językowej, powinienem był raczej napisać, że rozumieliśmy się bez słów. Antonio idealnie wpisywał się w stereotyp Hiszpana z tamtych czasów. Był fanatycznym kibicem Realu, chodził w dresach, lubił dobrze i dużo zjeść, był wiecznie uśmiechnięty i każde nowo odwiedzone miejsce mu się podobało. Po prostu nie dało się chłopa nie lubić.

Pierwszą dłuższą wycieczką w Norwegii, był 3-dniowy wyjazd do Preikestolen. Razem z Antonio, w międzynarodowym składzie uzupełnionym przez Halinkę (Ukraina) i Alex (Niemcy), ruszyliśmy na zachód, do jednego z obowiązkowych punktów turystycznych w południowo-zachodniej Norwegii. Program wyjazdu był prosty – cały dzień w drodze, cały dzień na miejscu i kolejny dzień w drodze powrotnej. Chcieliśmy przy tym jak najwięcej ciekawych miejsc zobaczyć po drodze. Pisząc ten tekst starałem się dość szczegółowo odtworzyć trasę przejazdu i wcale nie było to proste. Najciekawszy kawałek trasy, czyli kilkadziesiąt kilometrów drogi FV337, jest aktualnie niestety nieprzejezdne według Google. Trasa w stronę Preikestolen dostarczyła nam tyle wrażeń i zajęła tyle czasu, że w drodze powrotnej wybieraliśmy już raczej główne drogi.

Z Halden, w kierunku Oslo wyruszyliśmy bardzo wcześnie rano. Pierwszym punktem na naszej trasie było miasto Drammen, w którym zatrzymaliśmy się na śniadanie. Mała ciekawostka – Drammen, z nieco ponad 60 tysiącami mieszkańców (połowa takiego Płocka) jest 9tym największym miastem w Norwegii. Zwiedzanie miast nie było naszym celem, więc prosto z Drammen ruszyliśmy do Heddal, gdzie stoi największy norweski kościół klepkowy. Kościół Heddal został zbudowany w XIII w. i na pewno jest miejscem wartym odwiedzenia przy okazji wizyty w tamtych stronach.

Z Heddal udaliśmy się w stronę Dalen, skąd prowadziła bardzo ciekawa, usiana stromymi serpentynami droga. Escort nie był najlepszym samochodem na takie wycieczki. Przy zjazdach na pierwszym biegu auto rozpędzało się do prędkości daleko wykraczających poza moją strefę komfortu (na dole każdej serpentyny był stromy i wąski zakręt o 180 stopni a za nim przepaść). Na podjazdach samochód obciążony naszą ekipą grzał się za to zdecydowanie zbyt mocno. Musieliśmy więc robić kilka przerw, aby nie spalić hamulców ani też nie przegrzać silnika. Wrażenia pozostaną ze mną jednak na zawsze i od tamtej pory chodzi mi po głowie odwiedzenie najbardziej słynnej z norweskich dróg – Trollvegen.

Po Dalen i serpentynach czekał nas jeszcze ciekawszy odcinek drogi. „Skracając” dystans postanowiliśmy odbić z drogi numer 9 na zachód, wąską dróżką o numerze FV337. Po drodze minęliśmy sporych rozmiarów tamę, z której widok można sobie obecnie podejrzeć za pomocą Google Earth. Następnie, krajobraz zrobił się zupełnie księżycowy, a na drodze długimi momentami nie było widać żywej duszy. Ze względu na mały ruch, droga miała tylko jedną jezdnię w obie strony. Co jakiś kilometr znajdowały się tylko drobne poszerzenia, pozwalające minąć się jadącym z naprzeciwka samochodom. Całość robiła wrażenie nie z tej ziemi. W pewnym momencie, drogę zatarasowało nam też stado owiec, które kompletnie nic nie robiły sobie z naszych próśb i gróźb i jakby nie chciały nas dalej przepuścić.

W końcu, po kilkunastu godzinach w podróży, dotarliśmy do miejscowości Lauvik, z której załapaliśmy się na ostatni prom przekraczający Høgsfjord. Po drugiej stronie fiordu, kilka kilometrów dalej, znajdował się już cel naszej podróży – Preikestolhytta, czyli nieduży domek/schronisko dla turystów pragnących wędrować po okolicznych górach.

Zmęczenie podróżą dawało się we znaki i ciężko było pozbierać się wcześnie rano. Nie było jednak innej możliwości, gdyż droga na górę do miejsca widokowego trwała kilka godzin w jedną stronę. Cały poprzedni dzień pogoda nam dopisywała. Niestety w dniu wycieczki w góry zaczęło lać jak z cebra. Nie po to jednak przejechaliśmy taki kawał drogi, żeby rezygnować. W strugach deszczu wybraliśmy się w góry.

Droga, ze względu na obficie padający deszcz, okazała się dość ciężka. W wielu miejscach szliśmy pod górę dosłownie środkiem strumienia wartko spływającej z góry wody. Kamienie były bardzo śliskie i łatwo było zaliczyć niekontrolowany kontakt z podłożem. Dodatkowo, w miarę upływu czasu pojawiła się gęsta mgła lub po prostu bardzo niskie zachmurzenie. Sam spacer dostarczał wiele emocji i nie brakowało wąskich przejść nad przepaścią, które mogły porządnie zakręcić w głowie. Jedno z ostatnich takich przejść, przed samym tarasem widokowym, okazało się zbyt wymagające dla Antonio, który oświadczył, że dalej nie pójdzie i po prostu na nas zaczeka.

Główny taras widokowy Preikestolen jest płaską półką skalną znajdującą się na wysokości nieco ponad 600 metrów nad przepięknym fiordem. Półka ta ma charakterystyczny kształt i pozwala co bardziej odważnym podyndać nogami nad fiordem. Na mnie miejsce to zrobiło piorunujące wrażenie i dość mocno przyczyniło się do mojego odbioru wysokości. Kiedyś czułem co najmniej dyskomfort stojąc przy barierce balkonu na 3cim piętrze, natomiast od wizyty w Preikestolen nie mam problemu z tym, żeby usiąść i pomachać nogami nad przepaścią.

W końcu uśmiechnęło się też do nas szczęście i pogoda postanowiła zrobić sobie 20-minutową przerwę w oblewaniu nas wodą. Rozeszły się też nieco mgły i oczom naszym ukazała się zapierająca dech w piersiach panorama fiordu.

Powrót z góry, jak to zwykle bywa, okazał się jeszcze bardziej wymagający niż wejście. Obyło się jednak bez większych przygód i strat w ludziach. Tylko Antonio żałował utraconych widoków. Do naszej chatki dotarliśmy doszczętnie przemoczeni i zmarznięci, zawinęliśmy się w pozostałe, suche ubrania i zakopaliśmy głęboko w pościeli.

Następnego dnia, z braku czasu i sporego już zmęczenia, postanowiliśmy wybrać jednak prostszą trasę do domu. Wróciliśmy bez większych przygód promem do Stavanger a następnie południową drogą aż do Moss, skąd zostało nam już tylko kilkadziesiąt kilometrów do Halden.

Podróż ta na trwałe wryła mi się w pamięć i jestem absolutnie pewien, że kiedyś jeszcze w tamto miejsce wrócę. Do tej pory wszystkie nieśmiałe plany powrotu do Norwegii z różnych przyczyn nie doczekiwały się realizacji. Być może w tym roku, razem z Julką, uda nam się naszą Toyką odwiedzić Skandynawię. Jeśli tak się stanie, na pewno zahaczymy o Preikestolen. Na razie pora jednak wracać myślami do teraźniejszości.

Razem z Antonio odbyliśmy jeszcze kilka innych wycieczek. Byliśmy m. in. w Sztokholmie, Goeteborgu czy Bergen. Nie widzieliśmy się jednak od czasu studiów i kontakt nam się urwał. Nigdy wcześniej nie byłem też w Madrycie, więc po prostu nie było okazji się spotkać. Kiedy jednak dowiedziałem się o służbowym wyjeździe ucieszyłem się bardzo i stwierdziłem, że trzeba koniecznie wykorzystać tę okazję, żeby nadrobić zaległości i powspominać dawne czasy.

Przejrzałem też stare zdjęcia i to wywołało u mnie chęć uporządkowania wspomnień i napisania tego posta. Od samego początku urodził mi się też w głowie pomysł na jego zakończenie. Chciałem, żeby post zakończył się zdjęciem pokazującym starych kumpli spotykających się po kilkunastu latach.

Niestety, los chciał inaczej i takiego zakończenia napisać nie będę mógł. Okazuje się, że Antonio wyprowadził się z Madrytu i od pewnego czasu mieszka w Künzelsau w Niemczech . Widocznie tak to już bywa, jak się komuś włączy szwędacz. Mam nadzieję, że będziemy jeszcze mieli okazję się kiedyś spotkać.