Od wyjazdu dokuczają nam problemy z wczesnym wstawaniem. Nie to żebyśmy ich normalnie nie mieli, ale teraz atakują ze zdwojoną siłą. Jak nie zmęczenie po wielu godzinach w drodze to nieplanowana impreza z Rosjanami. Jak nie impreza to znów… strefy czasowe, które co chwila urywają nam kolejną godzinę snu. Zdążyliśmy już przejechać trzy.
Tym razem oprócz tradycyjnych problemów z wczesnym wstawaniem nasz wyjazd opóźniły „poważne” problemy techniczne. Mamy pierwszą awarię w trasie – przepaliła się żarówka ? Niby drobna rzecz, ale wszyscy o dziwo jeżdżą tu na światłach i nie chcieliśmy dawać pretekstu żadnemu z dziesiątek mijanych po drodze patroli policyjnych. Całe szczęście jest to ten rodzaj awarii, z którą nawet moje dwie lewe ręce sobie poradzą bez problemu. A przynajmniej poradziłyby sobie, gdyby nie pewna mała śrubka, która trzyma drucik, który dociska żarówkę (nie wygląda to jak fabryczne rozwiązanie). Otóż przy odblokowaniu drucika śrubka postanowiła sobie brzdęknąć w świat. Gdzie dokładnie do teraz nie wiem, ale stawiam na wnętrze reflektora.
Śrubka – problem żaden. Mam przecież ze sobą wszystko. Zestaw narzędzi, ze 200m gafra, trytytki liczone w setkach, cybanty różnych rozmiarów. Mam zapas gazu na chyba dwa najbliższe lata (serio, jak wrócimy to zapraszamy na obiad gotowany na Butanie, który przejechał z nami pół świata i wrócił). Mam noże, multitoola, skrzynkę części zamiennych których pewno i tak nie będę umiał wymienić. Mam nawet książkę opisującą rozbiórkę mojej Toyoty do ostatniej śrubki jak bym jednak musiał umieć. Wszystko mam, tylko oczywiście śrubki żadnej.
Kurs zamiast na Aktobe musieliśmy obrać więc na Lerua Merlen (tak się to tu nazywa, serio). W Lerua nakupowałem worek śrubek różnego rodzaju, gdyby mnie moje specjalistyczne oko myliło i nie była to trójka (a była!) lub gdyby coś się jeszcze zepsuło (i tak się zepsuje taka jakiej nie będę miał). Miejsca pomiędzy reflektorem a akumulatorem jest tyle, żeby 5-letnie dziecko miało ciasno wsadzić rękę, a co dopiero dorosły facet rękę ze śrubokrętem. Zanim jakimś cudem wkręciłem tę cholerną śrubkę w obudowę, w odmęty komory silnika oraz w reflektor poleciało z 15 kolejnych (miałem nosa, żeby kupić cały worek, co?). Jutro mamy dzień techniczny, więc będę uczył się wyjmować reflektor i wysypywać z niego śrubki. Albo nie, przynajmniej w razie awarii będę wiedział gdzie je mam. Czasem się zastanawiam jak to jest z tą genetyką. Obaj dziadkowie i tata złote rączki, a ja taka techniczna pierdoła…
Najważniejszy cel został jednak osiągnięty i Toyka świeciła już na oba światła. Ruszyliśmy więc do granicy Rosyjsko-Kazachskiej pełni obaw, że znowu spędzimy tam pół dnia albo i cały. Tym razem poszło jednak super-sprawnie i wbrew wszelkim naszym obawom. Przed granicą zatrzymał nas jeszcze patrol policji (mówiłem, że dobrze jednak świecić na oba), który po krótkim wypytaniu co robimy i gdzie jedziemy bardzo serdecznie życzył nam powodzenia i wszystkiego dobrego.
Na granicy największym wyzwaniem okazał się sam dojazd. Płyty betonowe były tak poprzesuwane, że tworzyły się z nich całkiem spore schody. Dla samochodu terenowego nie było to wielkim wyzwaniem, ale TIRy pokonywały tę przeszkodę z dużym trudem, a osobówki tylko jakimś cudem nie pozostawiały na tych płytach elementów zawieszenia czy wydechów. Osobówką bym się tam nie odważył przejechać. Reszta odprawy poszła bardzo sprawnie. Po stronie rosyjskiej sam celnik do nas podszedł i zaprosił do krótszej kolejki celem szybszej odprawy. Do samochodu nie zajrzeli prawie wcale, tylko pro-forma musiałem otworzyć wszystkie drzwi. Odprawa paszportowa poszła błyskawicznie i w miłej atmosferze. Ostatni szlaban, krótka pogawędka z sympatycznym pogranicznikiem. Skąd jesteście? Dokąd jedziecie? Ja z Kaliningradu. Jak to, sami? Ooooj! Powodzenia!
Po stronie Kazachskiej odprawa poszła równie sprawnie. Na wieść o tym, gdzie jedziemy celnik się uśmiechnął, życzył powodzenia i zajrzał tylko do auta przez jedne drzwi. Zero kłopotu, wszyscy bardzo życzliwi. W budce za przejściem granicznym kupiliśmy jeszcze ubezpieczenie (nasza zielona karta w KZ nie funkcjonuje), wymieniliśmy parę dolarów na start i ruszyliśmy w stronę Uralska. Ponieważ godzina była jeszcze dosyć wczesna, a w Uralsku raczej nic ciekawego do zobaczenia nie ma, postanowiliśmy jechać od razu w kierunku naszego następnego punktu – Aktobe.
Jazda w nocy drogą na Aktobe dostarczyła nam nieco nowych wrażeń. Ogólnie drogi są dalej dobre i równe, ale trafiliśmy na kilkudziesięciokilometrowy kawałek drogi, której miejscami po prostu nie było. Wyglądało to tak, jak by ktoś powycinał kawałki asfaltu i nie wstawił nowych. W nocy, kiedy jadące z naprzeciwka samochody nie zawsze pozwalały na jazdę na długich światłach, można się było mocno zdziwić. Julka również i tym razem spisała się na medal kilka razy unikając naprawdę sporych niespodzianek. Przy okazji bardzo przydał się nam nasz nadmiar oświetlenia dodatkowego. Led bar dostał od nas przydomek „pacyfikator”. Kiedy mili kierowcy z naprzeciwka oślepiali nas długimi i nawet błyskanie nie skłaniało ich do wyłączenia, odpalaliśmy na kilka sekund komplet naszego oświetlenia. Działało na każdego – na małych i dużych także.
Do Aktobe nie było już szans dojechać, więc postanowiliśmy przenocować po drodze. W końcu samochód ma do tego przygotowane wszystko, co potrzeba. Przystanęliśmy na parkingu dla TIRów, uiściliśmy opłatę panu „kierownikowi” obiektu, który odpowiadał za „ochronę” w wysokości niespełna 1 USD, zrobiliśmy sobie herbatę i poszliśmy spać. W nocy było już tylko kilka stopni powyżej zera, więc ogrzewanie postojowe również się przydało.
Spało nam się całkiem dobrze i dopiero rano obudziło nas bujanie samochodem. Nie był to jednak złodziej, próbujący ściągnąć nam z dachu hilifta a… po prostu wiatr. Wiało tak, że nasze ważące niespełna 3 tony auto bujało jak żagłówkę. Poza silnym wiatrem, który próbował wyrwać drzwi z zawiasów, świeciło piękne słońce. Na parkingu została już tylko jedna czy dwie ciężarówki. Po kierowniku-ochroniarzu nie było już śladu. Przenieśliśmy się kawałek dalej w odosobnione miejsce celem zjedzenia śniadania i odbycia porannej toalety i ruszyliśmy w drogę do Aktobe.
Miłym akcentem było tankowanie samochodu. Za 30 litrów diesla zapłaciłem około 15 USD. Litr paliwa za mniej niż 2 PLN! Od początku polubiłem Kazachstan! Więcej przygód po drodze nie mieliśmy i bez przeszkód dotarliśmy do Aktobe. Resztę dnia spędziliśmy na odpoczynku. Jutro też mamy dzień techniczny. Trzeba wymienić pieniądze, spróbować domyć samochód z rosyjskich owadów, przeorganizować pakowanie, dobrze zaopatrzyć się na dalszą drogę, bo sklepy, stacje benzynowe i noclegi będą już coraz rzadsze. No i może te śrubki jednak powyciągam…