Podróż z Nukus do Aktau, według trackera, zajęła nam 23 godziny, z czego ponad 16 godzin w drodze. Po drodze i tak nie było się gdzie zatrzymać, gdyż jechaliśmy przez środek ogromnej pustyni. Czas nas gonił, więc woleliśmy trochę nadrobić. Dzięki temu do Aktau dotarliśmy wczesnym rankiem. Recepcja hotelu otwierała się o godzinie 07:00 więc musieliśmy jeszcze chwilę poczekać. Na szczęście w hotelu były wolne pokoje i od ręki, mimo wczesnej godziny, dostaliśmy klucz do naszego. Nie wiedzieliśmy, ile czasu przyjdzie nam w Aktau czekać, więc na początek zrobiliśmy rezerwację tylko na jedną noc. Byliśmy tak zmęczeni, że po szybkim prysznicu od razu poszliśmy spać.
Aktau nie okazało się pięknym miastem. Chociaż ma w Kazachstanie status kurortu, jest jednym z większych miast a poziom życia jest oceniany bardzo wysoko, my nie byliśmy nim zachwyceni. Mieliśmy nadzieję, że w czasie naszej podróży uda nam się znaleźć kilka dni wolnego, żeby odpocząć chwilę w jakimś fajnym miejscu nad morzem. Nie do końca o to nam jednak chodziło…
Po kilku godzinach odpoczynku udało nam się pozbierać i zabraliśmy się za sprawy organizacyjne. W pierwszej kolejności trzeba było dowiedzieć się jak najwięcej na temat promu. Poza tym chciałem znaleźć mechanika, który przyjrzy się układowi hamulcowemu. Kilka dni wcześniej mój tata, który na bieżąco śledzi i wspiera naszą wyprawę, skontaktował się z biurem sprzedającym bilety na prom. Informacja zwrotna była krótka i niezbyt optymistyczna „no ferry for 2-3 days”.
Warsztat samochodowy udało mi się znaleźć niedaleko hotelu. Był to pierwszy porządnie wyglądający serwis samochodowy, jaki widziałem od czasu opuszczenia Europy. Na miejscu wytłumaczyłem w czym problem. Panowie sprawdzili dostępność części (tarcze, klocki, szpilka) i okazało się, że mają oryginały Toyoty w bardzo sensownych cenach. Potwierdzili gotowość wykonania naprawy w dniu jutrzejszym pod warunkiem, że stawię się u nich o 09:00 rano. Kiedy zamawiali dla mnie taksówkę tłumaczyli dyspozytorowi, że chodzi o „dawne centrum Toyoty”. Wyglądało na to, że pechowa seria się kończyła i wreszcie trafiłem w dobre miejsce.
Po umówieniu serwisu zjedliśmy obiad i odstawiliśmy auto na myjnię, żeby mechanik mógł skupić się na pracy zamiast na odskrobywaniu części z błota i pyłu. Następnie ruszyliśmy w poszukiwaniu biura biletowego. Biuro znajdowało się w centrum miasta. Poznaliśmy tam Julię, z którą wcześniej korespondował mój tata, wspomagający naszą wyprawę zdalnie. Muszę przyznać, że nie zazdroszczę jej pracy, która w dużej mierze polega na odpowiadaniu zagranicznym turystom, że promu dzisiaj nie będzie, nie wiadomo kiedy przypłynie i nie wiadomo też gdzie można będzie kupić bilety i ile będą kosztować. Oczywiście nie wiadomo też, skąd prom odpłynie. Na miejscu Julii wydrukowałbym sobie tabliczkę ze zwrotem „Nie wiem” w kilku językach i pokazywał ją po prostu na wszystkie pytania turystów, albo po prostu wywiesił na drzwiach. Zostawiliśmy numer telefonu oraz e-mail na wypadek, gdyby pojawiły się jakieś nowe informacje. Od Julii dostaliśmy jeszcze radę, żeby zarejestrować się w porcie.
W porcie po kilku minutach poszukiwań udało nam się znaleźć właściwe okienko. W okienku tym otrzymaliśmy potwierdzenie informacji tj. promu nie ma i nie wiadomo, kiedy będzie. Może za 2-3 dni. Tabliczka mogła by się przydać także tutaj. Zarejestrowaliśmy się też w kolejce oczekujących, podaliśmy numer telefonu i dostaliśmy obietnicę że jak tylko coś będzie wiadomo to będą do nas dzwonić. Na koniec pan z portu poradził nam, żeby do biura biletowego nie dzwonić i nie jeździć bo oni i tak tam nic nie wiedzą…
Po bardzo produktywnym dniu wróciliśmy do hotelu żeby skorzystać z dobrodziejstw pobliskiej plaży, basenu i baru. Na parkingu spotkaliśmy jeszcze Wściekłego Hiszpana. Wściekły Hiszpan przyjechał z Europy Land Roverem z lat 60tych. Przypłynął promem w odwrotnym od naszego kierunku i najwyraźniej miał same problemy. W jego opowieści najczęstszym słowem we wszelkich możliwych odmianach było słowo „fuck”. Do tej pory po drodze doświadczył już m.in. awarii silnika i wymiany na nowy, dużo słabszy. W Turcji spawali mu też koło zamachowe, które obecnie znowu dawało o sobie znać, a poprzedni mechanik, który serwisował jego auto, zapomniał włożyć bagnetu od oleju fundując całej komorze silnika olejową kąpiel.
Wściekły Hiszpan krzyczał głównie o tym, że on ma małe dzieci, pracę, że wszyscy go po drodze oszukują (wolna interpretacja czasownika „to fuck” przez autora) i następnym razem będzie jechał w trasę Toyotą taką jak nasza. Przeklinał fakt, że w Kazachstanie nie ma żadnych mechaników znających się na Land Roverach z lat 60tych… Złościł się na stratę czasu, przeklinał na czym świat stoi i wyglądał ogólnie tak, jak by szukał u świata zachęty do zawrócenia do domu. Próbował na mnie wymóc potwierdzenie, czy on z tym samochodem, po wymianie silnika na słabszy, da radę przejechać Autostradę Pamirską. Nie jestem jakimś ekspertem, ale wydaje mi się, że ważące dobrze ponad 2 tony półwiekowe auto z 80 konnym silnikiem bez turbiny mogło by mieć, na wysokościach przekraczających 4 tysiące metrów, spory problem. Dyplomatycznie odpowiedziałem tylko, że nie wiem, ale ja bym nie próbował.
Wściekły Hiszpan wykrzykiwał też, że podróżował już przez ponad 100 krajów i mieszkał na trzech różnych kontynentach, ale takie rzeczy i takie zatrzęsienie idiotów jak w czasie obecnej podróży nigdy go nie spotkały. „Najcieplej” wyrażał się o podróży promem a kiedy o niej mówił natężenie słowa „fuck” wzrosło jeszcze bardziej. Według jego słów podróż promem była nie do wytrzymania, warunki były fatalne, a na miejscu nie było niczego, nawet papieru toaletowego. Nawet biorąc poprawkę na ogólny stan psychiczny Wściekłego Hiszpana, nie wróżyło to nic dobrego.
Po pokrzepiającej dyskusji z Wściekłym Hiszpanem postanowiliśmy zakosztować uroków miejscowej plaży. Woda czystością i ilością pływającego w niej syfu przypominała mi Bałtyk sprzed 15 lat, różniła się za to znacznie temperaturą. Wrażenie było takie, jak by się wchodziło do dopiero co ugotowanej zupy. Ogólnie warunki do kąpieli nie były szczególnie zachęcające, więc przenieśliśmy się nad hotelowy basen. Oprócz przyjemniejszej wody i całkiem ładnego widoku na plażę niewątpliwą zaletą była obecność baru. Poprzedniej nocy przebiliśmy granicę 10 000km w podróży, więc mieliśmy co świętować.
Kolejny dzień rozpocząłem od odstawienia samochodu do mechanika. Na parkingu przed hotelem spotkałem jeszcze dwóch Anglików i Malezyjczyka których, jak się później okazało, mijaliśmy kilka tygodni wcześniej w górach Kirgistanu. Ustaliliśmy, że podążamy teraz w tym samym kierunku, więc postanowiliśmy połączyć siły i informować się wzajemnie o postępach. Wymieniliśmy się kontaktami i ruszyłem do serwisu.
Mechanikowi wytłumaczyłem, że auto muszę odebrać dziś wieczorem, bo czekamy na prom i nie możemy sobie pozwolić na żadne opóźnienia. Mechanik zapewnił mnie, że rozumie, dzisiaj auto na pewno zrobią i obiecał że do mnie zadzwoni jak tylko wszystko będzie gotowe. Wszystko poszło na tyle sprawnie, że zdążyłem jeszcze wrócić do hotelu na śniadanie. Przy śniadaniu Wściekły Hiszpan wylewał swoje żale i opowiadał w trybie zapętlonym tę samą historię dwóm Wyluzowanym Włochom, którzy pokonywali trasę do Mongolii zdezelowanym VW Garbusem (SZACUN!). Wściekły Hiszpan nie znalazł u nich chyba posłuchu, bo po którejś kolejnej pętli Włosi grzecznie go przeprosili i poszli „pracować” do innego pomieszczenia.
Dla nas plan na resztę dnia był prosty – odpocząć w końcu nad wodą, poopalać się trochę, naładować bateryjki. Nie po raz pierwszy los spłatał nam figla i plany pomieszał. Nie wiem, czy za sprawą miejscowego jedzenia, ogólnego zmęczenia czy wieczornego świętowania, ale wróciły do nas problemy żołądkowe, które od czasów Dushanbe nie chciały nas do końca opuścić. Dzień spędziliśmy więc głównie w hotelowym pokoju, a konkretnie w jednej jego, dość ciasnej części…
Do późnego popołudnia telefonu od mechanika oczywiście nie dostałem, więc na godzinę przed zamknięciem serwisu zamówiłem taksówkę i pojechałem na miejsce. Samochód stał na parkingu dokładnie tam, gdzie go rano zostawiłem. Bliższa inspekcja potwierdziła moje obawy – nikt do naszego auta w dniu dzisiejszym nawet nie zajrzał! Zagotowało się we mnie już całkiem mocno… Obsługa serwisu musiała dobrze odczytać moje emocje, bo po 5 minutach auto znalazło się na podnośniku z zapewnieniem, że mechanicy zostaną dłużej w pracy i zrobią wszystko, żeby jednak tego samego dnia skończyć.
Przy okazji uciąłem sobie pogawędkę z właścicielem serwisu. Okazało się, że jego żona jest Polką, a jego teść, też Polak, pracuje w kapitanacie portu. Wykonał jeszcze do teścia telefon aby uzyskać potwierdzenie – promu dzisiaj nie będzie. Wróciłem do hotelu taksówką opłaconą przez serwis i po jakiś dwóch godzinach dostałem telefon, że wszystko jest już zrobione i mogę po auto wracać. Samochód dostał nowe tarcze, klocki i szpilkę (którą urwałem w Uzbekistanie), czujnika ABSu niestety nie mieli. Sprawdzony został felerny przewód hamulcowy i zostałem zapewniony, że jego długość jest odpowiednia i nic nie ma prawa się urwać. Wszystko wyglądało w porządku, ale wracając z serwisu stwierdziłem, że pedał hamulca nadal przy delikatnym hamowaniu pulsuje… Postanowiłem, że jeśli będzie czas to następnego dnia znowu wrócę do serwisu.
Niestety, nie było to mi dane. Następnego dnia po śniadaniu udaliśmy się do portu wybadać sytuację. W porcie przyjął nas inny pan, który ponownie spisał wszystkie dane i powiedział, że szansa na prom dzisiaj jest. Obiecał do nas zadzwonić, jak tylko otrzyma potwierdzenie. Przekazaliśmy tę informację do reszty oczekującej międzynarodowej grupy i zabraliśmy się za pakowanie. Chwilę przed południem otrzymaliśmy z portu wyczekiwany telefon – prom dzisiaj będzie i mamy się za dwie godziny stawić w porcie! Tę samą informację zdawał się potwierdzać mail od Julii. Prom będzie o 4tej (Julia nie sprecyzowała, której czwartej…) a bilety trzeba kupić w porcie o godzinie 3ciej. Wymeldowaliśmy się więc z hotelu i szybko, wiedzeni radami Wściekłego Hiszpana, pojechaliśmy zrobić ostatnie zakupy na podróż. Pojawiła się realna szansa wydostać się z Kazachstanu!