Pobyt w Aktobe nie obfitował w żadne większe wrażenia. Miasto raczej nie jest z gatunku tych, które się później długo pamięta i chce się do nich wrócić. Ot, większe miasto na szlaku, w którym czuć już azjatyckie klimaty a stare i obskurne dzielnice sąsiadują z nowymi, wybudowanymi z przepychem za petrodolary budynkami. Mieszkaliśmy pod miastem w ciszy i spokoju, więc udało się trochę odpocząć i naładować bateryjki.
Droga z Aktobe do Aralska była za to dużo ciekawsza. Standardowo już, z różnych powodów, wyruszyliśmy w trasę dość późno. Nie było więc szans na pokonanie całej, mierzącej 620km trasy do naszego następnego punktu – Aralska. Ostatnie doświadczenia pokazały nam, że lepiej jednak jeździ się po miejscowych drogach w dzień. Postanowiliśmy więc zanocować po drodze. Nie jest to zadaniem prostym, kiedy dookoła bezkresne, płaskie stepy. Ciężko było schować się przed wzrokiem ciekawskich. W końcu, po dłuższych poszukiwaniach, znaleźliśmy kawałek pagórkowatego terenu. Udało się zjechać w step z głównej trasy, przeskoczyć dwa kolejne pagórki i zatrzymać w cichym, spokojnym i zasłoniętym od drogi miejscu. Miejsce to dostarczyło nam też sporo wrażeń wizualnych w postaci pięknego zachodu i jeszcze piękniejszego wschodu słońca. Na życzenie Gosi (pozdrawiamy!) przesyłamy też fotki pokazujące, jak zorganizowane mamy w samochodzie spanie. Jak tylko będzie chwila spokoju i czasu to napiszemy o samochodzie nieco więcej.
Po porannej toalecie i śniadaniu ruszyliśmy w dalszą drogę do Aralska. W Aralsku jeszcze w połowie ubiegłego stulecia znajdowało się czwarte największe na świecie słone jezioro. Na skutek działalności ZSRR (budowa przemysłu bawełnianego) jezioro niemal zupełnie wyschło doprowadzając do ruiny ten niegdyś prężny ośrodek rybacki i cały region. Pozostałością po tamtych czasach są (a raczej były) słynne cmentarzyska statków, które bardzo chcieliśmy obejrzeć.
Po drodze do Aralska spotykaliśmy stada dzikich koni oraz wielbłądów leniwie taplających się w większych kałużach. Im bliżej Aralska tym robiło się bardziej pustynnie. Mijaliśmy nawet po drodze całkiem pokaźne wydmy piaskowe a przed samym Aralskiem krajobraz zrobił się jeszcze bardziej surowy. Ze względu na silny wiatr, w powietrzu unosiło się coraz więcej pyłu, co ograniczało widoczność. Dodatkowo, im bliżej Aralska tym więcej przy drodze śmieci. Samo miasteczko i jego przedmieścia robiły wrażenie zupełnych slumsów.
Zmieniło się też nieco nastawienie miejscowej ludności. Czytaliśmy w przewodnikach o tym, że miejscowi nie lubią turystów i krzywo patrzą na kolejne twarze, które przyjechały na dzień czy dwa oglądać jako atrakcję turystyczną coś, co dla całego regionu było wielką tragedią. Niestety muszę częściowo podtrzymać te opinie. Oczywiście nic złego nie mogę o miejscowej ludności powiedzieć i żadna przykrość nas nie spotkała, ale czuć było znaczące ochłodzenie w stosunku do życzliwości i otwartości, z którymi spotykaliśmy się do tej pory.
Ciężko coś więcej napisać o samym mieście. Widzieliśmy już sporo brzydkich mieścinek, ale Aralsk zdecydowanie aspiruje do grona tych najbardziej odpychających. Poszwędaliśmy się trochę po okolicy, ale wszystko dookoła zdawało się podprogowo dawać nam znać, żebyśmy sobie już stąd pojechali. Oczywiście nie mogliśmy nie odwiedzić dwóch najważniejszych miejscowych atrakcji.
Pierwszą z nich jest dworzec kolejowy, a w zasadzie mozaika, która się na tym dworcu znajduje. Mozaika ta upamiętnia największy moment chwały Aralska, mianowicie lata 20’te, kiedy to na prośbę towarzysza Lenina z Aralska zostało wysłanych kilkanaście wagonów ryb, aby pomóc głodującym pobratymcom. Treść listu Lenina można przeczytać też w miejscowym muzeum.
Drugim, oczywistym celem było ujrzenie cmentarzyska statków w dawnym porcie Aralska. Niestety, cmentarzyska jako takiego już nie ma. Przez lata, część statków została rozszabrowana, część sprzedana Chińczykom na złom. Te, które się ostały zostały wstawione do muzeum rybołówstwa, do którego też udało nam się dotrzeć.
Muzeum nie było łatwo znaleźć. Zastaliśmy je zamknięte na trzy spusty i pilnowane przez jednego „ochroniarza” czy może „kustosza”. Tłumów nie było. Większa niż niechęć do przyjezdnych była jednak chęć do zarobienia paru groszy (wstęp za 2 osoby kosztował nas w przeliczeniu niecałe 8 PLN), więc Pan otworzył nam drzwi i „oprowadził” po niedużym muzeum. Eksponaty nie robiły wielkiego wrażenia. Ot, kilka zdjęć z czasów świetności miasta, wizerunki partyjnych oficjeli, tekst listu Lenina do ludności Aralska, kilka bardzo brzydko wypchanych zwierząt i nieudolnych modeli ryb. Warto jednak było wejść do muzeum dla samej możliwości wejścia na jeden z ustawionych tam wraków. Malował się z niego bowiem najlepszy widok, na dawny port Aralska. Widok wyschniętego zbiornika, wałęsających się po nich krów i walających śmieci był przygnębiający sam w sobie. Wrażenia dopełniały dwa rdzewiejące, wielkie żurawie, które wyglądają jak by pochylały się smutno nad tym nieszczęściem.
Na tym zakończył się nasz program zwiedzania Aralska. Udało nam się jeszcze dowiedzieć, że do reklamowanego w przewodnikach sprzed kilku lat Zhalanash nie mamy co jechać, gdyż nie ma tam już żadnych wraków. Podobno dwa ostatnie wraki są jeszcze w okolicy Akespe, niespełna 100km od Aralska. Ze względu na późną porę nie było już szans pojechać tam dzisiaj, ani tym bardziej jechać w kierunku kolejnego punktu, więc postanowiliśmy zanocować w Aralsku i spróbować szczęścia rano.
Okazało się to świetną decyzją. Udało nam się znaleźć w miarę sensowny nocleg oraz knajpę (nie jedliśmy od śniadania) na wjeździe do Aralska. Co ważniejsze, spotkaliśmy też niesamowitych ludzi – dwóch Hindusów, którzy jadą na motocyklach w podróż dookoła świata. Pierwszy jej etap – z Indii do Londynu. Przegadaliśmy z nimi kilka godzin i od razu można było wyczuć bratnie dusze. Mają mnóstwo bardzo ciekawych historii do opowiedzenia i gdybyśmy mieli więcej czasu to pewno można by tak gadać do rana albo jeszcze dłużej. Panowie planują odwiedzić po drodze Warszawę, więc jeśli ktoś się by chciał nimi zaopiekować i pokazać polską gościnność to prosimy o cynk ?