Promem przez morze

ŁAPIEMY PROM – DZIEŃ 0

W porcie koło godziny 13:00 zebrała się już spora międzynarodowa grupka podróżników. Oprócz dwóch Anglików (Ed i John) wiozących ze sobą od tygodnia malezyjskiego rowerzystę (Peter), z którymi zdążyliśmy się już zakumplować, byli jeszcze Amerykanin, Kanadyjczyk, para sympatycznych starszych Szwajcarów podróżujących ciężarówką-camperem i maszerujący tylko z plecakiem Włoch. Chwilę później dołączyła jeszcze ekipa motocyklowa tj. Koreańczyk, którego spotkaliśmy na granicy Uzbecko-Kazachskiej (o czym pisaliśmy tutaj) oraz dwóch Łotyszy. Wszystko to razem dawało niesamowity przegląd ciekawych i jakże różnych osobowości i filozofii podróżowania. Przez najbliższe kilka dni mieliśmy mnóstwo czasu żeby lepiej się poznać i muszę przyznać, że pomimo wszystkich uciążliwości, warto było wybrać podróż promem chociażby dlatego, żeby tych ludzi poznać.

Proces rejestracji na prom przypominał mi nieco pewien odcinek Asterixa, w którym biedny Gal biegał po jakimś rzymskim urzędzie z piętra na piętro odsyłany ciągle pomiędzy różnymi pokojami. Dostaliśmy jeden główny dokument w 9 (sic!) kopiach i od tej pory zaczął się proces zbierania na nim kolejnych pieczątek. Czasem przy stawianiu pieczątki urzędnik zabierał jedną kopię z naszego pliku. Nikt nie rozumiał kto, gdzie, kiedy i do którego okienka miał w danym momencie z dokumentem iść. Jeszcze większe kłopoty niż my miała nie mówiąca po rosyjsku część grupy, której staraliśmy się, w miarę możliwości, pomóc. Mimo trudności, w końcu udało się celne (chyba…) formalności załatwić. Pomógł nam też kierowca ciężarówki z Gruzji, który trasę tę przemierzał już wcześniej i lepiej odnajdywał się w sytuacji. Polubiliśmy się i wziął nas niejako pod swoje skrzydła pomagając jeszcze później wielokrotnie.

Po załatwieniu dokumentów celnych pozostawała jeszcze kwestia biletów. W sali w której czekaliśmy pojawił się jakiś niepozorny pan, który za opłatą wypisywał świstki papieru będące podobno biletami. Co ciekawe, ów Pan wypisywał bilety tylko dla pasażerów. Za samochody mieliśmy zapłacić na miejscu, w Azerbejdżanie. Oczywiście nikt nie potrafił nam powiedzieć ile, płynęliśmy więc w ciemno. Ponadto, Pan od biletów nie przyjmował innej waluty niż Kazachskie tenge, więc znowu trzeba było wymienić pieniądze.

Formalności udało się w końcu pozałatwiać około godziny 15:00. Zostaliśmy oficjalnie wpisani na listę oczekujących na prom. Co prawda jako Toyota Land Rover, ale kto by się takimi drobnostkami przejmował. Dowiedzieliśmy się jeszcze w okienku, że prom miał przypływać o 4:00 nad ranem. Albo o 2:00, jak twierdzili niektórzy. Ewentualnie o 6:00 jak twierdzili inni. Lub o 9:00, jak twierdził internetowy serwis do śledzenia tras statków. Innymi słowy nie dowiedzieliśmy się nic i nawet nasz obyty w tutejszych zwyczajach Gruzin nie był w stanie nic więcej powiedzieć. Chcieliśmy się też dowiedzieć o której godzinie mamy w takim razie wrócić do portu, ale efekt był podobny.

Próbowaliśmy chwilę poczekać w portowej kafejce, gdzie zjedliśmy nawet obiad. Pomysł dłuższego czekania w tym miejscu wydawał się jednak zbyt karkołomny, zważywszy na pozostałą dużą ilość czasu i temperaturę w środku dochodzącą do 40 stopni, pomimo klimatyzatora. Ze strony śledzącej statki jasno wynikało, że do rana prom nie przypłynie, więc postanowiliśmy z Julką wrócić do hotelu i wynająć pokój na jeszcze jedną noc. Perspektywa wzięcia normalnego prysznica i spędzenia reszty dnia nad basenem (monitorując oczywiście sytuację statku) wygrała z opcją ślęczenia w porcie w tym upiornym upale.

Po krótkim odpoczynku na basenie, spotkaliśmy pod wieczór Eda, który wybrał się ponownie do portu i dostał informację, że powinniśmy stawić się z samochodami do odprawy celnej najpóźniej do godziny drugiej w nocy, gdyż potem może być już z tym problem. Trudno, co prawda nie prześpimy dzisiejszej nocy w normalnym łóżku, ale przynajmniej mogliśmy się umyć i odpocząć nieco nad basenem. Wieczór spędziliśmy całą grupą na plaży jedząc pizzę, racząc się chłodnym piwkiem (kto mógł) i opowieściami z podróży. Niesamowite historie miał do opowiedzenia Peter, Malezyjczyk który na rowerze przejechał kilka tysięcy kilometrów, m.in. przez Pakistan i Chiny.

Krótko przed godziną 01:00 pożegnaliśmy się z towarzyszami i poszliśmy ogarniać się przed wyjazdem. Julka stwierdziła jeszcze, że powinniśmy dać znać o sytuacji Parkowi (motocyklista z Korei), zapytała więc go przez komunikator co robi i czy wie, kiedy trzeba być na promie. Jego odpowiedź i dalsza dyskusja zmroziła nam krew w żyłach (pisownia oryginalna).

– Just waiting… because motorcycle in the ferry

– Inside? So you mean they are packed? The ferry is there?

– Yes, inside. Ferry is here closed.

Życie przeleciało mi przed oczami (no dobra, tylko ostatnie 3 dni w tym cholernym upale) i oczyma wyobraźni widziałem już jak zostajemy w tym „kurorcie” na kolejny tydzień, a koledzy motocykliści machają nam wesoło z odpływającego promu. Świtało mi co prawda gdzieś z tyłu głowy, że nasz koreański znajomy orłem z języka angielskiego nie jest, ale obawy okazały się silniejsze. Wpadliśmy więc obydwoje z Julką w tryb paniki i błyskawicznego działania i już po 10 minutach pędziliśmy samochodem w stronę portu. Daliśmy też znać Anglikom, którzy pojawili się na miejscu w tym samym czasie.

Obsługa portu wyglądała na równie poddenerwowaną, myślałem więc że faktycznie się wszystkim spieszy. Pobiegłem jeszcze szybko obudzić Szwajcarów, żeby nie przespali promu i zaczęła się procedura zbierania kolejnych pieczątek. Potem zostaliśmy z Edem zaproszeni do małego pokoju jakiejś szychy, gdzie bezceremonialnie nakazano nam zrzutę po 10 USD od głowy. Dolary oczywiście zniknęły prosto w kieszeni szychy, ale odpowiednie wpisy znalazły się w papierach i kazano nam wjeżdżać. Uruchomiłem silnik, podjechałem kilka metrów w stronę szlabanu i… od razu wybiegło do mnie kilku strażników krzycząc na mnie, że przecież nie wolno. Okazuje się, że zabrakło kolejnej pieczątki od pogranicznika, który ewidentnie wkurzył się na takie lekceważenie jego urzędu.

Kiedy w końcu udało mi się przejechać przez szlaban na teren portu i znaleźć właściwy pirs, zamurowało mnie. Pod pirsem stały trzy motocykle naszych kolegów Łotyszy i Koreańczyka. Koledzy rozłożyli sobie przy motorach krzesełka campingowe i cierpliwie czekali na prom, którego oczywiście nigdzie w pobliżu nie było. Podziękowałem jeszcze koledze z Korei za zafundowanie mi niemal zawału serca (ja Ci k… dam ferry!), ale wątpię, że mnie zrozumiał. Zrezygnowany wziąłem butelkę wody i wróciłem na drugą stronę szlabanu czekać razem z Julką i resztą pasażerów. Była godzina 01:30, a resztę pasażerów mieli wpuszczać o 03:00 nad ranem.

Mieli, ale nie wpuścili. O 03:00 nad ranem nic się nie stało. Prom nadal, według strony śledzącej statki, był w drodze. Nic się nie stało również godzinę i dwie później. Generalnie przez kolejne godziny, potwornie śpiący, siedzieliśmy po prostu zrezygnowani pod budynkiem portu na drewnianej ławce. Co bardziej kreatywni (przodował w tym John) znajdowali sobie jakiś kawałek miejsca do spania, ale nie mogło być mowy o wygodzie. Obleganym miejscem okazał się pusty klombik pod tablicami informacyjnymi. Po godzinie 05:00 prom w końcu dopłynął, ale nie zmieniło to nic w naszej sytuacji. Pierwsi urzędnicy zaczęli się pojawiać w porcie koło 7-8 rano i powiedzieli, że aby przejść na drugą stronę musimy przejść przez kontrolę paszportową. Urzędnicy od kontroli paszportowej mieli zacząć pracę o godzinie 09:00…

Po ponad 8 godzinach czekania drzwi od odprawy paszportowej w końcu się otworzyły. Podirytowana grupka zmęczonych pasażerów odetchnęła z ulgą. Ulga szybko minęła, gdy zostaliśmy poinformowani, że najpierw kontroli musi poddać się załoga statku. Na załogę czekaliśmy kolejne pół godziny, a jak się w końcu zaczęli pojawiać to cała ich odprawa potrwała bodaj kolejną godzinę (w załodze było jakieś 35 osób). Po raz kolejny moja cierpliwość była wystawiona na bardzo ciężką próbę. Starałem sobie jednak cały czas tłumaczyć, że nerwy nam nie pomogą a mogą spowodować, że utkniemy tam na jeszcze dłużej. Nasz los zależał tylko i wyłącznie od widzimisię urzędników portowych. Wydaje się to potwierdzać przypadek pewnego Hiszpana, który pojawił się rano w porcie. Hiszpan ów poprzedni prom przegapił i czekał na ten prawie tydzień. Miał ewidentne problemy z utrzymaniem nerwów na wodzy i prawdopodobnie z tego powodu nie udało mu się zabrać również i na ten…

W końcu, na krótko przed godziną 11:00, udało się przejść wszystkie konieczne kontrole, zdobyć niezbędne pieczątki (sztuk pięć) i mogliśmy pakować się na prom. Julka poszła przodem organizować kajutę a ja zająłem się załadunkiem samochodu. Ustawiłem się zgodnie z poleceniami załogi przy ścianie, jakoś w połowie długości promu. Julka w tym czasie tak skutecznie się zakręciła za organizacją kajuty, że dostaliśmy dla nas dwoje czteroosobową, „chłodną” kajutę. Chłodną, ponieważ miał w niej, w odróżnieniu od większości innych, działać klimatyzator. „Chłodną”, ponieważ z klimatyzatorem czy bez, temperatura w środku wynosiła mniej więcej tyle, ile w nieźle nagrzanej saunie. Nie chcę nawet wiedzieć, jakie warunki panowały w innych kajutach, ale po 5 minutach siedzenia w naszej pot dosłownie ciurkiem spływał nam po tyłkach.

Cały statek sprawiał wrażenie dosyć opłakane. Według strony śledzącej statki, którą zdążyliśmy już dość dobrze poznać, został zbudowany w latach 80-tych i jestem przekonany, że zachował się do dzisiaj w stanie oryginalnym. Poziom czystości (a raczej nieczystości) i wygody (a raczej niewygody) sprawił, że z łezką w oku wspominaliśmy noclegi w samochodzie. Nawet pomimo spędzenia nocy na podłodze w porcie oraz upiornego upału trzeba się było zmusić aby wejść do łazienki i wziąć prysznic. Nota bene z prysznica leciała tylko gorąca woda. Zdjęcie łazienki zostało zrobione w trybie panoramy, więc jeśli sprawia wrażenie, że ma ona więcej niż 1,5 m2, to jest ono mylne.

Głód zaczął nam już dość mocno doskwierać, a w pobliżu rozchodził się zapach jedzenia. Zlokalizowałem źródło zapachu i zapytałem się, o której będzie jakiś posiłek. W odpowiedzi usłyszałem, że kolacja będzie o 19:30 natomiast obiadu dziś nie będzie. Trudno, jakoś sobie poradzimy. Pomimo głodu i niewiarygodnego ukropu byliśmy tak zmęczeni, że padliśmy spać.

Błogi odpoczynek nie trwał długo, bo po niedługim czasie zbudziło nas walenie do drzwi. Półprzytomny otworzyłem dwóm chłopakom z załogi, którzy próbowali mi coś przekazać mieszaniną najróżniejszych języków, w tym migowego. Zrozumiałem tylko, że pytają o „maszinę” (samochód) o numerze zaczynającym się na WN, czyli moją. Wyglądali na zdenerwowanych, bardzo mnie pospieszali i nie chcieli powiedzieć o co chodzi. Zrozumiałem tylko, że coś  nie tak z samochodem. Wybiegłem więc w samych gaciach za nimi w kierunku pokładu z samochodami. Byłem przekonany, że stało się coś złego i na pewno samochód się uszkodził. Na miejscu okazało się jednak, że ustawianie auta w połowie długości pokładu nie było dobrym pomysłem (tak mnie ustawiła załoga), bo zabrakło miejsca na ostatni samochód. Musiałem więc po prostu przejechać kilka metrów do przodu… Całym procesem zarządzał bosman. Azer o złotych zębach, który sprawiał wrażenie, jak by nie tylko piątej klepki mu brakowało.

DZIEŃ 1

Po odespaniu trudów poprzedniej nocy w naszej małej saunie postanowiliśmy się rozejrzeć po statku. Dość szybko spotkaliśmy Eda, który uprzejmie zapytał, jak smakował nam obiad… Zanotowałem w głowie, żeby podziękować kucharzowi za rzetelną informację. Do kolacji nie pozostało dużo czasu, ale w żołądkach mocno nam już burczało. Resztę dnia spędziliśmy snując się po pokładach statku, gdyż temperatura w kajutach była nie do wytrzymania. Dało nam to też sporo czasu na lepsze poznanie naszych towarzyszy podróży. Zakumplowaliśmy się już wcześniej z Anglikami i Malezyjczykiem. Teraz pogłębiliśmy znajomość z parą Szwajcarów i z Łotyszami.

Łotysze mieli zresztą sporego farta, bo okazało się, że kapitan statku przez kilka lat pracował w Rydze. Nawiązali więc z kapitanem bliską znajomość, która zakończyła się wizytą w kajucie kapitańskiej i degustacją domowego wina z lodówki (taki luksus!). Znajomość ta miała się później okazać bardzo dla nas przydatna.

Po kolacji zrobiło się nieco chłodniej i temperatura spadła do znośnych okolic 30 stopni. Zachody słońca na morzu potrafią być przepiękne. Atmosfera zrobiła się nawet przyjemna i pomyślałem sobie, że do pełni szczęścia brakuje mi tylko zimnego piwka. W samochodzie miałem jeszcze dwie puszki. Jeśli akumulator wytrzymał, powinny być nawet zimne. Ed też miał w aucie kilka piw. Rozpoczęliśmy więc operację „Cold Beer”, która miała polegać na wydobyciu moich piw z auta, i załadowaniu lodówki jego piwami. Znaleźliśmy Szurniętego Bosmana i uprosiliśmy go żeby wpuścił nas na pokład z samochodami.

Operacja szła zgodnie z planem do momentu, w którym złotozębny bosman zajrzał mi przez ramię. Kiedy zobaczył dwie puszki złotego Kozla oburzył się śmiertelnie i wykrzyknął kategorycznie:

– PIWA NIET!

Przez kolejne piętnaście minut toczyłem z nim nierówną dyskusję, próbując zrozumieć o co mu chodzi. Łotysze dostali zapewnienie od kapitana, że nie ma problemu z piciem alkoholu na statku. Bosman miał jednak na ten temat inne zdanie. Opowiadał jakieś niestworzone historie o tym, że jak ktoś zobaczy i naskarży w porcie to nas nie wpuszczą do Azerbejdżanu. Opowiadał o jakimś kierowcy ciężarówki, który musiał płacić 1000 USD kary. Przez krótki moment byłem nawet skłonny dać mu wiarę, do momentu gdy zasugerowałem że ja, kierowca, pić nie będę a piwo wypije Julka. Kiedy bosman zaczął bredzić coś o bakteriach, które są w piwie i są niedobre dla kobiet doszedłem jednak do wniosku, że to kwestia brakującej klepki. Być może niechęć do alkoholu wynikała też ze względów religijnych, które nasz nowy znajomy bardzo próbował wymusić na nas. Ostateczne negocjacje stanęły na tym, że mogę wziąć z auta tylko jedno piwo i wypić je zamknięty w kajucie…

Całe szczęście na statku mieliśmy być tylko jeden dzień, więc można było przeżyć niewygody i dziwactwa bosmana. Najważniejsze, że płynęliśmy już w stronę Baku. Niedługo zejdziemy ze statku i na lądzie reszta podróży zależeć będzie już tylko od nas. Sprężymy się i dokończymy naszą trasę w zakładanym terminie.

Wieczór spędziliśmy jeszcze na podróżniczych rozmowach i na noc wróciliśmy do naszej kajuto-sauny.

 

DZIEŃ 2

Rano obudził nas głośnik w kajucie, który po rosyjsku oznajmił, że śniadanie gotowe. Wszystkie posiłki serwowane były w jadłodajni, która znajdowała się jeden pokład poniżej naszej kajuty. Śniadania nie porywały – dostaliśmy dwa gotowane jajka, kawałek słonego białego sera i małe pudełeczko dżemu. Obiady i kolacje wyglądały tak samo – była zupa i drugie danie. Zupę nawet trudno mi nazwać. Dostawaliśmy jej zresztą bardzo mało. Na drugie danie serwowano proste potrawy tj. na zmianę ziemniaki, ryż lub makaron z kurczakiem. Pod dostatkiem było też czerstwego chleba. Pomimo prostoty, do jedzenia jednak nie można się było przyczepić. Może nie było to mistrzostwo kulinarne, ale dało się zjeść. Innego zdania był Koreańczyk, który na każdy posiłek przynosił swoje zupki instant i prosił o zalanie ich wodą. Przy okazji jedzenia, przypomniała mi się wyczytana w internecie historia z podróży tym promem. Jacyś podróżnicy opisujący swoją przygodę wspomnieli, że zapytali kucharza czy mogą otrzymać posiłek wegetariański. Ku ich wielkiemu zdziwieniu kucharz odpowiedział, że nie ma problemu. Zamiast ryżu z kurczakiem dostali więc wersję wegetariańską, czyli sam ryż.

Julka na statku cieszyła się specjalnymi względami załogi. Poza Szurniętym Bosmanem, który ciągle się jej naprzykrzał i przed którym zgodnie uciekaliśmy, reszta załogi była niezwykle miła i sympatyczna. Julka została zaproszona na mostek, pozwolono jej posterować statkiem i ugoszczono herbatą. Dzięki dobrym kontaktom z załogą oraz znajomościom Łotyszy udawało nam się też wydobywać z nich nieco więcej informacji. Wieści z tego dnia nie były optymistyczne. Podobno przed Baku miał nas czekać sztorm i wyglądało na to, że nasza podróż się przedłuży… Oczywiście nikt nie był w stanie stwierdzić jak długo.

Pierwsza część dnia minęła nam leniwie, głównie na dosypianiu i rozmowach z innymi pasażerami. Miałem też w końcu trochę czasu, żeby nadrobić zaległości na blogu. Po południu zrobiło się ciekawiej. Zbliżaliśmy się już do Baku i na horyzoncie pojawiły się platformy wiertnicze.

U wybrzeży Baku znajduje się pierwsza na świecie platforma wiertnicza zbudowana na morzu. Z biegiem lat platform tych powstawało coraz więcej. Platformy łączono ze sobą, powstawały sztuczne wyspy, zatapiano w okolicy stare statki. W ten sposób stworzono całe miasto na wodzie, czyli kompleks platform i wysp z drogami o łącznej długości 300km zamieszkany przez 2000 ludzi.

Niestety, mimo małej odległości od Baku, wieści nadal nie były optymistyczne. Pogoda była co prawda dobra i zapowiadanego sztormu nie trzeba było się obawiać. Okazało się jednak, że sztorm był dzień wcześniej i zrobiła się długa kolejka statków, które stały przed portem w oczekiwaniu na swoją kolej. Szanse na dobicie do portu tego dnia malały z każdą kolejną minutą, podobnie jak nasze nastroje. Jako drobne pocieszenie w jednej z większych sal został włączony telewizor i mogliśmy oglądać mecze mistrzostw świata. Pojedynczy szczęśliwcy posiadający azerskie karty SIM byli też w stanie złapać internet.

Kolegom Łotyszom ewidentnie doskwierał brak alkoholu. Udało już im się wyciągnąć jedną, zakamuflowaną flaszkę od Koreańczyka, który wiózł ją aż z Mongolii. Teraz przyszli do mnie z pytaniem, czy mogą odkupić coś z moich zapasów. Odpowiedź możliwa była tylko jedna – odkupić oczywiście nie mogą, ale możemy je wspólnie wypić. Trzeba było tylko opracować plan wydobycia zapasów z samochodu pomimo czujnego oka Szurniętego Bosmana. Po krótkiej naradzie przyjęliśmy wariant, w którym idziemy do maszyn we trójkę, oni zagadują bosmana, a ja wyciągam flaszki.

Plan udało się zrealizować w miarę dobrze. Nie miałem dużo czasu, ale w zakamarkach samochodu udało mi się znaleźć zakamuflowany koniak, wino i ostatnie piwo. Wszystko spakowałem do plecaka i wróciłem do zagadujących Szurniętego Bosmana kolegów. Był to ewidentny błąd, trzeba było od razu wiać do kajuty. Bosman wyczuł co się święci, bo od razu zaczął mnie wypytywać co mam w plecaku. Ten poziom wścibskości mocno mnie już zirytował. Zaczęła się zabawa w kotka i myszkę pomiędzy dwoma, mocno już dorosłymi facetami. Co on chciał mnie obejść dookoła i zajrzeć do środka plecaka, to ja się odwracałem. W końcu chłop skapitulował i przyjął moje stanowcze zapewnienie, że w plecaku mam wodę i rzeczy żony i nic mu do tego. Czułem się jak bym był na szkolnej wycieczce za czasów licealnych i uciekał przed wychowawczynią.

Teraz pozostawała jeszcze kwestia gdzie, w miarę bezpiecznie, możemy spożyć moje skarby. Pierwszy pomysł padł na górny pokład. Wiał lekki wiaterek, zrobiło się już przyjemnie. Na górnym pokładzie było już ciemno i nikt nie powinien przejmować się co tam pijemy. Niestety złotozębny czekał już na nas w tym miejscu, więc lokalizacja była spalona.

Pozostawała tylko kajuta. Upchaliśmy się w 7 osób do malutkiej klitki, zamknęliśmy drzwi i zabraliśmy się za rozpracowywanie koniaku. W kabinach normalnie było gorąco, a przy takim natłoku ludzi warunki zrobiły się szybko jeszcze gorsze niż w saunie. Po 10 minutach wszystkie ubrania mieliśmy doszczętnie przemoczone potem. Mimo wszystko, z całą moją antypatią do Szurniętego Bosmana, muszę mu podziękować za to odmładzające doświadczenie. Chowając się z tą flaszką w pełnej konspiracji poczułem się naprawdę jak nastolatek.

Na koniec dnia obejrzeliśmy jeszcze wszyscy bardzo dobry mecz w wykonaniu Belgów, którzy wynikiem 2:1 odprawili do domu Brazylijczyków – jednych z faworytów do tytułu.

DZIEŃ 3

Nastrojów od rana nie poprawił nam wiejący wściekle wiatr. Już w nocy budził nas wielokrotnie powodując wielki hałas w kajucie. Morze zrobiło się niespokojne i statkiem zaczęło lekko bujać. Szanse na wejście do portu tego dnia nie były wielkie. Prognozy na kolejny dzień również marne. Ugrzęźliśmy na tym cholernym statku na kolejny dzień. Jedyny plus był taki, że z temperatur saunowych w kajutach utrzymywał się teraz „przyjemny chłodek” w okolicach już tylko 30 stopni Celsjusza.

Calutki dzień spędziliśmy na kotwicy w zatoczce jakieś 20 mil od Baku. Dookoła nas stało mnóstwo statków również oczekujących na swoją kolejkę do portu. Czułem się trochę tak, jak w czasach gdy pracowałem w warszawskim Mordorze podczas remontu ulicy Marynarskiej. Wówczas po 15 minutach jazdy samochodem z domu widziałem już przez okno budynek mojego biura, by kolejne 45 minut spędzić na objeżdżaniu go dookoła celem zaparkowania. Tak blisko, a tak daleko…

Myślę, że ten dzień śmiało można zakwalifikować jako najnudniejszy w czasie całego dwumiesięcznego wyjazdu. Wyspałem się za wszystkie czasy. Nadrobiłem wszystkie zaległości w pisaniu bloga. Przejrzałem wszystkie zdjęcia. Zrobiłem wszystko, co się dało a czas nadal wlekł się niemiłosiernie. Ze dwie godziny przegrałem z Łotyszami w karty, a zegarek dalej wskazywał wczesne popołudnie. Julka również podupadła nieco na nastroju. Snuła się po statku, ale upierdliwy Szurnięty Bosman nie dawał jej spokoju, więc w końcu zaszyła się w kajucie. Staraliśmy się nieco pokrzepić przytarganym z samochodu w czasie wcześniejszej „brawurowej” akcji winem, ale nie przyniosło to większych efektów.

Przed wyjazdem sporo czytałem w internecie o promie kursującym pomiędzy Aktau a Baku. Rozmawiałem też z kilkoma osobami, które trasę tę przybyły. We wszystkich tych opowieściach przewijała się historia kogoś, kto spędził na promie aż trzy dni! Widocznie było nam pisane pójść na nowy rekord…

Pod wieczór obejrzeliśmy mecz Anglia-Szwecja zasłużenie wygrany przez Anglików. Na oglądanie drugiego tego wieczoru starcia (Rosja-Chorwacja) nie mieliśmy już ochoty. Usiedliśmy za to razem z Peterem, który opowiedział nam historię swojej podróży rowerowej z Malezji dookoła świata i pokazywał niesamowite zdjęcia. Peter jest już na emeryturze i przed podjęciem się tego wyzwania nigdy wcześniej nie podróżował! W górach Pakistanu po raz pierwszy w życiu widział śnieg, a niedługo po tym wszedł na Annapurnę (dziesiąty co do wysokości szczyt Ziemi, 8091 m n.p.m.)! Niesamowity człowiek z niesamowitą historią, o której można więcej poczytać na blogu withloveiride.

DZIEŃ 4

Rano, jak zwykle, obudził nas głośnik zapraszający na śniadanie. Nie w pełni wybudzony jeszcze mózg zarejestrował jednak, że coś się zmieniło. Silniki jakby nieco głośniej pracowały i chyba troszkę bardziej bujało. Płynęliśmy! Wyjrzałem przez bulaj żeby potwierdzić moje przypuszczenia i okazały się one prawdziwe. Skoro ruszyliśmy, to w niedługim czasie powinniśmy być już w Baku, od którego dzieliło nas niewiele ponad 30km. Pojawiła się mała szansa, że do domu dotrzemy w zakładanym terminie.

Ucieszeni zeszliśmy jeszcze na śniadanie, a następnie wyszliśmy na pokład podziwiać widoki. Coś się nie zgadzało. Miasto Baku było bardzo dobrze widoczne, ale nie płynęliśmy w jego kierunku tylko wzdłuż wybrzeża. Szybki rzut oka na mapę i było już jasne, że o ile faktycznie płyniemy, to na pewno nie w stronę Baku. Kilkadziesiąt kilometrów od Baku znajduje się inny port, Alat, do którego najprawdopodobniej zostaliśmy przekierowani. Trudno, nie zobaczymy już Baku, ale przynajmniej powinniśmy mieć łatwiejszą drogę w kierunku Gruzji. Czasu i tak zostało nam na tyle mało, że nie było szans nic więcej po drodze zwiedzać. Został nam dokładnie tydzień czasu i 4,5 tysiąca kilometrów do przejechania (w tym przekroczenie kilku granic). Trzeba było się spieszyć.