Trójkołowcem przez góry

Plan na niedzielę był ambitny. W sobotę daliśmy sobie sporo luzu i przejechaliśmy tylko 100km. Robiło się krucho z czasem, więc trzeba było w końcu trochę przycisnąć. Pobiliśmy nawet swój rekord wstawania i porannego zbierania. Pobudka o 7:15 i kilka minut po 8:00 byliśmy już w drodze. Do przejechania mieliśmy 460km, co na tych drogach oznacza, lekko licząc, kilkanaście godzin jazdy. Średnia z ostatnich dni wychodziła nam na poziomie niewiele przekraczającym 30km/h.

Droga była dalej kiepska, ale kolejne kilometry na nawigacji znikały. Przejechaliśmy około 100km, kiedy trafiliśmy na wioskę, w której małe dzieciaki sprzedawały owoce. Kupiliśmy trochę morelek a Julka dała dwóm dziewczynkom przywiezione z Polski kredki i bloki rysunkowe. Chwilę po tym obrotne dzieciaki zwołały chyba całą wieś i zapas kredek został doszczętnie wyczerpany.

Ruszyliśmy w dalszą drogę. Minęliśmy małą stację benzynową i wjechaliśmy na kolejny odcinek krętej, górskiej drogi. Po prawej stronie ściana. Po lewej stronie kilkudziesięciometrowa przepaść zakończona rwącą rzeką Panj na dole. Szerokość drogi taka, że dwa samochody na ścisk czasem mogą się minąć, a czasem nie. Widok, do którego zdążyliśmy się już przez ostatnie dni przyzwyczaić. Po lewej stronie, za rzeką, jest już inny świat – Afganistan. Do Dushanbe mamy 450km, do Khorogu, w przeciwną stronę, 160km. JEBUDU! KGGHHGHWHGHHRHRHWHR BUM! Stoimy…

Nastąpiła seria szybkich emocji. Pierwsza myśl – zdziwienie i niedowierzanie. Jak to??? Odpadło koło??? Druga – wszechogarniająca złość.

– No żesz kuurrrwaaa mać! – rzuciłem słynnym cytatem z Maksia z Seksmisji, ale urwane koło ani myślało drgnąć.

Stoimy po środku nikąd w Tadżykistanie. Stoimy kilkaset kilometrów od cywilizacji i urwaliśmy koło. Przecież utkniemy tu na wieczność… W tym miejscu chciałbym serdecznie podziękować producentowi części Yamato oraz projektantowi przedniego zawieszenia w naszej Toyocie. Jak bym przedstawiciela któregoś z obu koncernów dostał w swoje ręce, to zapewne skończyłoby się dla mnie wysokim wyrokiem. Sworznie były wymienione niedługo przed wyjazdem i zrobiły przebieg 12000 km, z czego znakomitą większość po bardzo dobrych drogach. Poza niesłyszalnym w środku skrzypieniem, które pojawiło się dzień wcześniej wieczorem nie dawały żadnych oznak zużycia.

Trzecia myśl – ulga. Chrzanić to koło, chrzanić samochód. To tylko rzeczy. Nic nam się nie stało. Koło nie urwało się przy 100km/h, nie urwało się na ostrym zakręcie… Nie pływamy sobie właśnie w rzece Panj do góry kołami… Ze wszystkim innym jakoś sobie poradzimy.

Nadaliśmy do Marcina przez radio, że mamy poważną awarię. Niestety radio Marcina zaczęło szwankować dzień wcześniej i nie usłyszeli. Po kilku minutach jednak zawrócili i do nas przyjechali. Marcin zabrał się za ocenę strat. Dolny sworzeń wahacza się wypiął, górny wyrwał. Urwany przewód hamulcowy, rozerwana osłona przegubu, urwany czujnik ABS. Poza tym większych strat nie było, na pierwszy rzut oka, widać. Koło zaklinowało się pod progiem, więc tarcza nie zaryła zbyt mocno w asfalt. Największym problemem było to, że nie miałem zapasowego sworznia. Bez tego niewiele da się zrobić.

Po pierwszej ocenie strat nastąpiło kilka bardzo długich godzin. Marcin z Julką ruszyli drugim samochodem w poszukiwaniu części. Ja z Anetą zostaliśmy przy Toyce. Samochód zatrzymał się w takim miejscu, że po jego lewej stronie zostało bardzo niewiele przestrzeni między autem a przepaścią. Bez koła ruszyć się go oczywiście nie dało. Osobówki mieściły się bez większego problemu. Problem miały za to wielkie TIRy, często z dwiema naczepami. Przez kilka godzin nerwowo wypatrywałem każdego nadjeżdżającego, a następnie pilotowałem go pomiędzy samochodem a przepaścią z dosłownie kilkucentymetrowym zapasem po każdej ze stron. Kierowcy tych maszyn muszą mieć naprawdę stalowe nerwy.

Żeby nie paść z gorąca udało nam się rozwiesić między samochodem a skałą kawałek plandeki. Powstało nieco cienia, rozłożyliśmy też krzesełka campingowe. Urwanego koła na pierwszy rzut oka nie było widać, bo było od strony ściany. Dla kolejnych przyjeżdżających samochodów i ciężarówek musiało to wyglądać kuriozalnie. Jakaś banda debili z innego zakątka świata wjechała Land Cruiserem na górską drogę, wybrała sobie akurat wzniesienie za zakrętem na wąskim odcinku i… urządziła sobie tam piknik.

Niektórzy kierowcy groźnie wymachiwali na nas rękoma. Dopiero po podaniu magicznego słowa „szarawoj” (tak mówili lokalsi pokazując na sworzeń) kiwali ze zrozumieniem głowami. Niektórzy kierowcy zatrzymywali się, pytali jak mogą pomóc. Niestety sworznia do 95tki nie miał nikt. Mnie w głowie huczały tylko słowa kolegi mechanika – „dopiero wymieniłeś, po cholerę będziesz je ze sobą woził”. Perspektywy też nie wyglądały obiecująco – większość zatrzymujących się kierowców na pytanie, gdzie można kupić taki sworzeń odpowiadała krótko – Dushanbe, czyli jakieś 400 km od nas.

Po kilku godzinach Marcin i Julka wrócili bogatsi o swoje własne przygody, które opiszę w kolejnym poście. Udało im się porozmawiać z miejscowymi ludźmi, którzy zgodzili się pomóc. Sworznie zostały zamówione i miały dotrzeć jedną z kursujących na trasie „taksówek” następnego dnia z Dushanbe. Pozostawał jeden problem – jak ściągnąć samochód z drogi? Perspektywa pozostawienia go tam na noc nie wydawała się zbyt ciekawa. Trzeba by było spędzić całą noc przy samochodzie pilnując żeby jakiś TIR go nie staranował, lub sam nie zjechał przez niego w przepaść.

Całe szczęście Marcin po raz kolejny wykazał się nie lada umiejętnościami i uratował sytuację. Poskładał, co się dało. Wahacze złapał pasami transportowymi (jednak się przydały!) i udało się założyć koło. Patrol pojechał na zwiady – niestety w kierunku Dushanbe nie było w bliskiej odległości dobrego miejsca na postój. Droga robiła się tylko węższa. Musieliśmy wracać w kierunku, z którego przyjechaliśmy. Żeby nie rozwijać zbyt dużej prędkości zapiąłem reduktor. W naszej Toyocie z reduktorem załącza się blokada centralnego mechanizmu różnicowego, więc na twardej nawierzchni nie bardzo można mocno skręcać. Mocne skręty nie wchodziły też w grę z obawy przed zaczepieniem koła o pasy spinające wahacze. Wróciłem więc 2km do poprzedniej wioski tyłem, w tempie marszu. Byliśmy bezpieczni…

P.S. Na ostatnim zdjęciu autor artykułu, wraz z pospinanym na pasy zawieszeniem swojego LC J95. Zupełnie przypadkowo tego dnia akurat w koszulce z napisem „Proud Owner of a Land Cruiser”.