Dolina Wachańska

Po przeżyciach poprzedniego wieczoru potrzebowaliśmy więcej czasu by odespać, wysuszyć zamokły sprzęt i ubrania, posprzątać nieco w samochodzie oraz opłakać poległe w boju klapki. Z miejsca postoju ruszyliśmy więc dość późno. Przed nami znajdowała się Dolina Wachańska. Krajobraz zmienił się znacznie w stosunku do pierwszego odcinka trasy. Bliskość wody oraz mniejsza wysokość spowodowały, że pojawiło się w okolicy dużo zieleni, w tym drzewa których nie widzieliśmy od dawna. Łagodniejszy klimat spowodował też, że na drodze znajdowało się dużo więcej osad i małych miejscowości. Pojawiło się też dzięki temu więcej okazji do robienia zdjęć ludziom.

Po drugiej strony rzeki Panj znajduje się tzw. Korytarz Wachański. Jest to ciągnący się na ponad 300 a szeroki zaledwie na kilkanaście-kilkadziesiąt kilometrów pas ziemi należący do Afganistanu. Obecnie rozdziela on terytoria Tadżykistanu i Pakistanu. Twór ten powstał w XIX w. w czasie tzw. Wielkiej Gry. Termin ten określa zmagania dwóch ówczesnych światowych imperiów – Rosji i Wielkiej Brytanii o wpływy w Azji Środkowej. W 1873 r. oba mocarstwa podpisały traktat, na mocy którego ten wąski pas ziemi rozdzielił terytoria Rosji oraz Brytyjskich Indii. Niestety nie było nam dane przekroczyć granicy i przejechać na afgańską stronę. Jest to możliwe w miejscowości Ishkashim, ale procedury są kłopotliwe, a wizy bardzo drogie. Pozostała nam wycieczka po tadżyckiej stronie rzeki.

Jadąc przez kolejną osadę zdecydowaliśmy się na przerwę na posiłek. W miejscowej „czajchanie” spotkaliśmy grupkę turystów, którzy podróżowali wynajętą „taksówką” z Duszanbe w przeciwnym niż my kierunku. Jest to dosyć popularny sposób podróżowania w tych okolicach. Turyści, często w pojedynkę, zbierają się na postojach takich taksówek i szukają innych chętnych do współdzielenia transportu. Nasi rozmówcy za dzień podróży płacili swojemu kierowcy 25 USD od osoby. Podróż trwała kilka dni i wliczone w nią były noclegi. W „czajchanie” zjedliśmy zupę, pożegnaliśmy się z poznanymi przed chwilą ludźmi i ruszyliśmy dalej.

Nie zajechaliśmy daleko, gdyż kilkanaście kilometrów od „czajchany” znajdował się kolejny ciekawy punkt – gorące źródła BiBi Fatima. Miejsce to jest opisane w przewodnikach, zaznaczone na mapie i było też polecane przez nie jedną spotkaną po drodze osobę. Nie mogliśmy więc przegapić takiej gratki, szczególnie że gorącej wody w czasie takiej podróży nie ma w nadmiarze.

Krótko po ruszeniu z osady zerwał się bardzo silny wiatr. Znajdowaliśmy się blisko rzeki, okolice były zasypane piaskiem i bardzo szybko w powietrzu zrobiło się szaro-żółto. Porywany z ziemi piasek tłukł potężnie o szyby samochodu. Piaskowa zawierucha przebiła chyba naszą przygodę z Kazachstanu. Najbardziej przechlapane mieli rowerzyści, którzy nie byli w stanie w takich warunkach kontynuować jazdy. Miejscowi zaś nie przerywali pracy na polach, więc zapewne taka pogoda nie była tu niczym nowym. Droga do BiBi Fatima wiodła w bok od głównej trasy a następnie kilkaset metrów wysokości pod górę, więc uciążliwość wichury nieco zmalała.

Same termy były bardzo przyjemne. Niestety są podzielone na część damską i męską, więc musieliśmy się podzielić. Część męska była sporą salą zabudowaną częściowo na skalnej ścianie. Woda nie była głęboka (sięgała nieco powyżej kolan) za to pioruńsko gorąca. Ciężko było do niej w ogóle wejść. W powietrzu unosiło się dużo pary i klimat robił się podobny jak w saunie. W połączeniu z dużą wysokością (ok. 3000 m.) mogło to zafundować, przy dłuższym posiedzeniu, zawroty głowy. Cena od osoby – 10 somoni, czyli niewiele ponad 1 USD. Piękny widok przy zjeździe z góry też fundował lekki zawrót głowy.

Niedaleko term znaleźliśmy też przyjemne miejsce na obiad. Początkowo mieliśmy zamiar przystanąć tylko na herbatę, korzystając z pięknie usytuowanego na powietrzu „podestu”, ale głód szybko nas zmorzył i skończyło się na pełnym obiedzie. Gospodarz żadnego gotowego jedzenia nie miał, ale zostaliśmy ugoszczeni świeżutką baraniną z tłustymi frytkami (w sumie wszystko było strasznie tłuste), które zostały specjalnie dla nas przygotowane. Postój wydłużył się przez to znacznie i musieliśmy zacząć myśleć o noclegu.

Następnego dnia przycisnęliśmy nieco mocniej. Czas nas gonił i niestety nie mogliśmy się już zbyt często zatrzymywać. Minęliśmy m.in. Ishkashim – miejscowość, w której znajduje się most na rzece Panj. Na moście tym jest pierwsze na naszej trasie przejście graniczne z Afganistanem. Dopiero później dowiedzieliśmy się z SMSa, że jest tam również afgański bazar.

Po drodze zatrzymaliśmy się już tylko w Khorogu – pierwszym większym miasteczku na naszej trasie od momentu opuszczenia Murghabu. Khorog okazał się bardzo przyjemnym, czystym i zielonym miastem. Pokręciliśmy się trochę po okolicy żeby złapać nieco oddechu w podróży. W miejscowym parku odbywały się właśnie jakieś występy. Dziewczęta ubrane w tradycyjne stroje tańczyły w rytm głośnej muzyki. Po obejrzeniu występów zatrzymaliśmy się jeszcze na obiad w knajpce nad rzeką i ruszyliśmy w dalszą drogę.

Na nocleg zatrzymaliśmy się jakieś 50km za Khorogiem nad samą rzeką Panj na równej, zielonej polance. Podczas manewrowania po polance zaczęło mi szwankować wspomaganie kierownicy. Marcinowi też pojawiło się jakieś brzęczenie w układzie napędowym. Uruchomiliśmy więc HiLifta i ostatnie minuty światła dziennego poświęciliśmy na mini-akcję serwisową. Tzn. Marcin poświęcił, bo moje zdolności mechaniczne ograniczają się mniej więcej do podawania kluczy i przykładania wektora do podnośnika. Podczas podnoszenia samochodu zauważyliśmy też skrzypienie sworznia z prawej strony z przodu. Pamiętałem, że jest to słaby element w TLC J95, ale Marcin stwierdził że wszystko jest sztywne i jeśli sworznie są prawie nowe to od momentu skrzypienia do wystąpienia większych problemów powinno minąć jeszcze dużo czasu. Podczas jazdy sworzeń nie dawał żadnych objawów. Nie było go też słychać. Poza tym, i tak nie byliśmy w stanie bez narzędzi i części nic z tym zrobić, więc zebraliśmy narzędzia i poszliśmy spać.