Kirgistan i nocne spacery po Biszkeku

W Szymkencie siły naszej wyprawy zostały znacząco wzmocnione. Dołączyli do nas Aneta i Marcin (pojechali.pl). O łańcuszku zbiegów okoliczności, które doprowadziły do tego spotkania napiszę innym razem. Jest nas teraz w każdym razie czworo i mamy dwa samochody, więc czujemy się dużo pewniej. Aneta i Marcin kawał świata już w ten sposób zwiedzili, więc średni poziom doświadczenia w ekipie wzrósł znacząco ? Aneta i Marcin włożyli ogrom wysiłku, żeby zobaczyć góry Pamiru. Mają trochę krótszy urlop, więc musieli się dużo bardziej sprężać. Drogę z Polski do Szymkentu pokonali w ekspresowym tempie 5 dni a trzeba pamiętać, że musieli przekroczyć przy tym kilka granic.

Po krótkim odpoczynku, przegadanej nocy i degustacji bimberku (pozdrowienia dla taty Marcina!) ruszyliśmy w dalszą drogę. Ze względu na ograniczenia czasowe musieliśmy zrezygnować ze wschodniej części Kazachstanu i Astany. Z Szymkentu do Astany było kolejne 800km a trzeba jeszcze liczyć czas na zwiedzanie miasta i okolic. Naszym głównym celem pozostaje Pamir Highway ale też nie chcemy nadmiernie forsować tempa. W końcu nie o to chodzi, żeby świat oglądać tylko zza szyby samochodu. Zdecydowaliśmy więc, że opuszczamy Kazachstan i jedziemy prosto do Biszkeku. Może jeszcze kiedyś będzie nam dane zobaczyć Astanę.

Droga do granicy z Kirgistanem minęła nam bez przygód. Granicę też przejechaliśmy bez żadnych problemów, bardzo szybko i przy minimum formalności. Celnicy zarówno po jednej, jak i drugiej stronie z zaciekawieniem oglądali samochody, wypytywali jak się tam śpi, gdzie gotujemy, czy mamy lodówkę, oglądali rozkładany stolik. Tak się złożyło, że w budce celnika było przede mną kilka osób. Kiedy zostałem już sam, poza przyjacielską gadką o celu naszej podróży usłyszałem pytanie o prezent. Udałem, że nie zrozumiałem o co chodzi. Wywiązała się między nami następująca dyskusja:

– Ja. Prezent.

Zrobiłem głupią minę i dalej udawałem, że nie rozumiem.

– Ja. Prezent. Ty. – Powiedział Kirgiz wskazując najpierw na siebie a potem na mnie palcem.

– Aaaa! Ja paniemaju! Ja, Kuba, miło mi poznać – odrzekłem z pokerową miną i uścisnąłem rękę celnika Prezenta.

Celnik z rezygnacją machnął ręką i życzył wszystkiego dobrego w podróży.

Dzień się nam powoli kończył i nie było już sensu pchać się do samego Biszkeku. Trzeba było szukać miejsca na nocleg. Marcin zjechał z trasy i znalazł nam fajną łączkę z pięknym widokiem na góry Tien Shan. Przegadaliśmy kolejny wieczór nad pierogami i resztką weselnego bimberku (Aneta i Marcin brali ślub 2 tygodnie po nas).

Spało się bardzo przyjemnie, choć w nocy było dość zimno. Widok na góry z rana robił niesamowite wrażenie. Pojawił się też w okolicy pasterz ze stadem krów. Kiedy przygotowywaliśmy śniadanie, nieśmiało kręcił się niedaleko naszego obozowiska, ewidentnie zainteresowany tym dziwnym zjawiskiem. Pomachałem do pasterza i zdecydował się w końcu podjechać do nas ze swoim stadkiem. Przywitał się, bardzo uprzejmie powiedział że jest mu niezmiernie miło nas poznać i że nigdy wcześniej nie widział innostrańców. Zapytałem, czy by się nie napił jakiejś herbaty, ale ewidentnie nie był to jego trunek pierwszego wyboru. Marcin uratował sytuację polewając panu w kubeczek weselnej Wyborowej, co zdecydowanie lepiej trafiło w jego gusta. Pasterz skłonił się nam bardzo uprzejmie, pożegnał i pojechał. Gdyby został jeszcze chwilę, to rój much towarzyszący jego krowom pożarłby nas żywcem.

Po drodze do Biszkeku zaliczyliśmy jeszcze krótki postój w małym warsztacie samochodowym. Marcinowi urwał się sworzeń w zacisku hamulca z tyłu i bez odpowiednich narzędzi i zapasowego sworznia nie mógł tego sam naprawić. Tzn. mógł i naprawił, jak na mechanika przystało. Zapewniał nawet, że pewno i by do domu na tym dojechał. Tyle, że w wysokie góry lepiej jednak mieć jakieś pewniejsze rozwiązanie niż zacisk spięty na trytytki ?

W warsztacie, standardowo już, zostaliśmy miło przyjęci. Panowie mechanicy wystawili nawet innego klienta ze stanowiska żeby najpierw pomóc Marcinowi. Wyciągnęli urwany sworzeń, pojechaliśmy do innego warsztatu wytoczyć nowy i problem szybko został rozwiązany. Całość usługi kosztowała w przeliczeniu około 50 PLN. W międzyczasie klient, który musiał czekać opowiedział nam wszystko o swojej rodzinie i wypytał dokładnie o nasze. Do drugiego pokolenia wstecz… Sam, jak się okazało, był pół-arabem-pół-chińczykiem i miał 8 rodzeństwa.

Do Biszkeku dojechaliśmy w porze obiadowej. Normalnie pewną komplikacją w zjedzeniu obiadu był by fakt, że obecnie trwa Ramadan i większość knajp jest w ciągu dnia pozamykana. Całe szczęście w Biszkeku mieliśmy najlepszego przewodnika, jakiego sobie można wyobrazić. Przed wyjazdem poprosiłem za pośrednictwem Facebooka znajomych o kontakty na trasie naszej podróży. Okazało się, że w Biszkeku mieszka instruktor szybowcowy mojego kolegi (pozdro Boruh!). Udało nam się skontaktować z Mariuszem i obiecał nam opowiedzieć trochę o życiu w Kirgistanie. Znalazł nam otwartą knajpę, w której się umówiliśmy.

Już na starcie Biszkek dał się poznać jako zakorkowane miasto, więc na spotkanie z Mariuszem przyjechaliśmy spóźnieni. Warto jednak było się pakować w sam środek miasta bo jedzenie było wyśmienite. Jak do tej pory zdecydowanie najlepszy obiad w czasie tej podróży. Próbowaliśmy najróżniejszych potraw, stawiając na miejscowe przysmaki –  mięso po kazachsku (zapewne Kazachowie wiedzą o nim tyle, co Rosjanie o naszych ruskich pierogach), czyli tłusty rosół wołowy z kluskami przypominającymi nieco łazanki, manty (pierogi z delikatnego ciasta) z mięsem i trawą której nazwy niestety zapomniałem. Była też miejscowa wersja chłodnika, tyle że bez buraczków, i mój faworyt – lagman. Długi, gruby, smażony makaron z mięsem i warzywami. W potrawie tej czuć już mocne wpływy chińskie. Pragnienie gasiliśmy kompotem (mnie akurat nie przypadł do gustu) i zieloną, mrożoną herbatą. Tendencja do słodzenia na potęgę w Kirgistanie jest widocznie podobna jak w Kazachstanie, bo cukier niemal chrzęścił w zębach. Kirgizi mają również specjalny cukier. Nazywa się on navat i można go rozpuścić nieco w herbacie a następnie jeść jako przysmak.

Po obiedzie nastąpił intensywny czas organizacyjny. W ekspresowym tempie udało nam się odwiedzić wulkanizatora (Marcin złapał jakieś dwie drobne dziurki), umyć samochody, odwiedzić pocztę a mnie udało się jeszcze załapać do fryzjera. Ogromna w tym zasługa Mariusza, który ma niesamowity talent organizatorski, a jest to tylko jeden z wielu jego talentów. Mariusz to polonista, nauczyciel, pilot-instruktor na samolotach pasażerskich, szybowcach, językoznawca. Dzięki podróżom można poznać naprawdę ciekawych ludzi.

Po bloku organizacyjnym nastąpił jeszcze blok kulturalno-rozrywkowy zakończony niesamowitym nocnym spacerem po centrum Biszkeku. Różne są style zwiedzania miast, natomiast spacer po zupełnie pustym mieście o 3 nad ranem ma niewątpliwie swój urok. Na mnie największe wrażenie zrobił „biały dom”, czyli siedziba prezydenta. Nie za sprawą samej architektury, lecz opowieści Mariusza o dwóch, całkiem niedawnych rewolucjach, które w Kirgistanie miały miejsce. W czasie ostatniej, w 2010 r. prezydent Kurmanbek Bakijew rozkazał snajperom na dachu budynku otworzyć ogień do protestujących. Zginęło 86 osób. Pamięć o tych wydarzeniach wydawała się w tym miejscu bardzo świeża.

Korzystając z gościny Mariusza mogliśmy się wyspać w normalnych łóżkach. Rano zjedliśmy pyszne jajka smażone na pędach czosnku. Pędy te wyglądają trochę jak szczypiorek, smakują rewelacyjnie i zupełnie nie rozumiem, czemu się ich w Polsce nie je. Posiedzieliśmy chwilę wspólnie nad mapą chłonąc ostatnie wskazówki Mariusza i ruszyliśmy w stronę drugiego największego alpejskiego jeziora na świecie – Issyk Kul.