Jeziora Kirgistanu

Droga do jeziora Issyk-Kul z Biszkeku niczym szczególnym się nie wyróżniała. Momentami przybierała nawet autostradopodobny kształt tj. miała po dwa pasy w każdą stronę. Na drogach sporo było policji z radarami czyhającej na kierowców ze zbyt ciężką nogą. Albo czyhających po prostu. Kirgistan to kraj o bardzo dużym stopniu korupcji. Nie ma tu rzeczy, których nie można by załatwić odpowiednią „motywacją”. Podobno w tym celu został nawet stworzony banknot o nominale 2000 som. Banknot, co ciekawe, jest banknotem pionowym. Powstał ponieważ 1000 som to trochę mało, a dwa banknoty „głupio” wręczać. W związku ze skalą korupcji, w Kirgistanie nie funkcjonują też ubezpieczenia komunikacyjne. W przypadku kolizji, trzeba się po prostu na miejscu jakoś dogadać.

Jezioro Issyk-Kul to drugie, po jeziorze Titicaca, największe jezioro górskie na świecie. Issyk-Kul jest jeziorem bezodpływowym i woda w nim jest przez to słona. Niestety nie udało nam się sprawdzić, jak się w nim pływa. Woda była, przynajmniej jak na nasze standardy, dużo za zimna. Okoliczności przyrody przypominały nam nieco wizytę nad jeziorem Tahoe w USA, gdzie również ciężko było wejść do wody dalej niż do kostek.

Po drodze do jeziora zatrzymaliśmy się przy jednym z ważniejszych zabytków w Kirgistanie – wieży Burana. Kirgistan nie obfituje w zabytki architektoniczne. Jest ich dosłownie garstka a jednym z ważniejszych jest wspomniana wieża. Sama wieża pochodzi z XII w. i jest pozostałością minaretu ze starożytnego miasta Balasagun, które zostało zniszczone w XIV w.  Budowla ma obecnie wysokość 25m, choć kiedyś mierzyła ich 45. Po opłaceniu biletu można wejść na górę po bardzo stromych i kręconych schodkach. O ile sama wieża ogromnego wrażenia nie robi (choć jest krzywa, jak słynna wieża w Pizie), to widok z niej się rozciągający jak najbardziej. Po jednej stronie, na wyciągnięcie ręki, malują się góry Tien-Shan a po drugiej szeroka, płaska jak stół dolina.

Ze względu na późny wyjazd z Biszkeku (trzeba było odespać nocne Polaków spacery) oraz zwiedzanie po drodze, ciekawszą część drogi pokonywaliśmy po ciemku. Dopiero wracając następnego dnia byliśmy w stanie w pełni ujrzeć piękno jeziora i okolicznych gór, ale o tym za chwilę. Noc spędziliśmy… w ośrodku terapeutyczno-rehabilitacyjnym dla dzieci. Ośrodek ten jest prowadzony przez księży (w tym Polaka), z którymi skontaktował nas Mariusz. Nie to, żebyśmy jakoś bardzo noclegu potrzebowali. W samochodach śpi się całkiem wygodnie i nad jeziorem nie brakowało dobrych miejsc do noclegu. Po prostu była to kolejna okazja do poznania ciekawych ludzi. W czasie naszej podróży sprzyja nam wyjątkowe szczęście do ludzi i tym razem też się nie zawiedliśmy.

Ośrodek po ciemku dosyć ciężko było znaleźć i długo kluczyliśmy po okolicznych ścieżkach i bezdrożach. Kiedy w końcu udało nam się go znaleźć, okazało się, że podjazd znajduje się z drugiej strony i kolejne 20 minut straciliśmy szukając właściwej drogi i bramy. W końcu otworzył nam Rusłan – opiekun ośrodka. Mimo późnej pory zostaliśmy ugoszczeni kolacją. Rusłan wskazał nam pokój do spania i poprosił abyśmy zachowali ciszę, gdyż w ośrodku przebywało 40 śpiących w tym czasie dzieci. Wystrój ośrodka pozwolił nam się poczuć jak za dziecięcych lat na koloniach. Kiedy już zbieraliśmy się po kolacji pojawiła się reszta opiekunów dzieci, którzy zaprosili nas do… kolejnej kolacji.

Mimo zupełnie pełnych żołądków nie mogliśmy odmówić i dołączyliśmy do naszych gospodarzy. Mieszaniną języków angielskiego, rosyjskiego i po trochu polskiego przegadaliśmy kolejną godzinę czy dwie. Naszych rozmówców najbardziej interesowało gdzie i dlaczego jedziemy, czym się w domu zajmujemy, czy mamy rodziny (pytanie o rodzinę jest z resztą jednym z najczęściej zadawanych nam przez naszych rozmówców w Azji Środkowej). Dostaliśmy kolejną garść dobrych rad na temat dalszej trasy i ładunek pozytywnych emocji na drogę.

Rano zostaliśmy ugoszczeni śniadaniem, pożegnaliśmy się ze wszystkimi i ruszyliśmy w stronę kolejnego jeziora – Song-Kul. Dopiero światło dzienne pozwoliło nam w pełni podziwiać uroki jeziora. Dla mnie najpiękniejsze scenerie to takie, gdzie występuje połączenie wody i gór. Nad jeziorem Issyk-Kul nie brakuje ani jednego, ani drugiego. Po drodze zjechaliśmy z trasy na samą plażę i zatrzymaliśmy się na obiad. Temperatura wody w jeziorze niestety nie zachęcała do kąpieli. Mimo to jezioro oraz jego okolice są świetnym miejscem do wypoczynku. Z uroków okolicy korzystał m.in. Jurij Gagarin odpoczywając po lotach w kosmos w pobliskiej dolinie Barskoon. Z tej okazji został nawet wzniesiony rosyjskiemu kosmonaucie pomnik.

W drodze do następnego punktu zatrzymaliśmy się jeszcze w kanionie Skazka. Miejsce to na mapach i w przewodnikach nazywane jest „Fairy Tale Canyon”, czyli baśniowy kanion.  Nazwę swoją zawdzięcza różnorodnym formacjom skalnym, które w ciągu tysiącleci zostały uformowane przez wiatr. Niestety nie starczyło nam czasu, żeby poznać wszystkie uroki tego miejsca, ale punkt widokowy, na który trzeba się było wysoko wspiąć robił niesamowite wrażenie. Po raz kolejny zastanawiam się, jak by taka atrakcja turystyczna wyglądała w realiach zachodniego świata. Punkt widokowy zostałby albo wybetonowany wygodnymi schodkami z poręczami dla turystów, albo zamknięty na amen i odgrodzony płotem jako śmiertelnie niebezpieczny. Tutaj można było hasać po okolicy dowoli, choć czujne oko „opiekunów” kanionu nad nami czuwało. Najpierw zostaliśmy ostrzeżeni aby dalej niż wskazany punkt nie iść, bo jest niebezpiecznie. Potem jeden z „opiekunów” widząc mnie włażącego na wystający daleko kawałek „tarasu widokowego” wdrapał się na samą górę (w klapkach!) aby upewnić się, czy na pewno nic głupiego nie planujemy robić. Żadnych takich planów nie mieliśmy więc, nie bez wysiłku, zeszliśmy na dół i udaliśmy się w dalszą drogę.

Wspinaczka do jeziora Song-Kul odbywała się już w większości po ciemku po górskich serpentynach. Po drodze spotkaliśmy spore stado jaków. Zwierzęta wystraszone naszymi reflektorami zaczęły uciekać. Niestety uciekały wzdłuż drogi i ciężko było je jakoś wyprzedzić, jechaliśmy więc za nimi a one w panice dalej uciekały. W końcu droga zrobiła się szersza i biedne zwierzaki zbiegły na bok. Jezioro znajduje się na wysokości 3016 mnpm, więc wspinaczka była dosyć długa. Nie ukrywam, że była też, przynajmniej dla mnie, emocjonująca. Po wdrapaniu się na wysokość jeziora mieliśmy jeszcze do pokonania kilka kilometrów płaskowyżu. Marcin zjechał nieco z trasy i znalazł miejsce na nocleg po środku płaskowyżu, w lekkim zagłębieniu terenu, które miało nas ochronić od wiatru.

Ledwo zdążyliśmy rozstawić obóz i przygotować jedzenie, coś drobnego uderzyło mnie w ramię. W pierwszej chwili myślałem, że to jakiś owad, ale na tej wysokości raczej ich nie ma. Chwilę później sprawa się wyjaśniła. Z nieba zaczął sypać najzwyklejszy w świecie grad. Pochowaliśmy się więc do samochodów i noc spędziliśmy przy akompaniamencie tłuczących o dach kawałeczków lodu. Nocleg w środku gigantycznej łąki z gradem na wysokości 3000 mnpm – CHECKED!

Rano pogoda nieco się poprawiła, choć do idealnych warunków sporo brakowało. Nie padało już co prawda, ale nad całym płaskowyżem wisiały nisko ciemne chmury zwiastując lokalne opady. Chmury skrywały wierzchołki gór i psuły piękny widok. Obudziło nas stado krów, które z zaciekawieniem skubały trawę i… nasze samochody. Degustacji zostały poddane zderzak i opona Patrola oraz klamka naszej Toyki. Było zdecydowanie za wcześnie do podejmowania gości, więc drzwi zostawiliśmy zamknięte. Krowy musiały odebrać to jako spory afront, bo w „podziękowaniu” za ten akt niegościnności zostawiły nam przy samochodach kilka świeżych placków. Do nocowania w bliskości produktów ubocznych wypasania najróżniejszych zwierząt na łąkach musieliśmy się na tym wyjeździe przyzwyczaić. Julka stwierdziła nawet, że gówniany wyjazd się nam trafił.

Po odespaniu ciężkiej nocy i zjedzeniu śniadania podjechaliśmy do jeziora, obejrzeliśmy jurty które przy nim stały, pomachaliśmy miejscowym i ruszyliśmy w drogę w kierunku Osh. Aby wjechać na właściwą drogę, trzeba było jeszcze objechać dużą część jeziora dookoła. Było to bardzo dla mnie ciekawe, offroadowe doświadczenie. Ścieżka wiła się w górę i w dół po pagórkach, przecinała strumyczki, błotne kałuże. Momentami wjeżdżała na plażę jeziora. Na niektórych odcinkach zupełnie zanikała i jechaliśmy na azymut. Generalnie był to dla mnie kawał pięknego, turystycznego offroadu z niesamowitymi widokami. Spędziliśmy w ten sposób ładnych kilka godzin i banan nie schodził nam z twarzy, choć mocno nas wytrzęsło.

Gdy udało się w końcu wyjechać na właściwą, ubitą a z czasem nawet asfaltową drogę, dzień powoli chylił się ku końcowi. Do Osh zostało nam jeszcze około 300km i nie było sensu dalej jechać. Marcin po raz kolejny wykazał się kunsztem w znajdowaniu miejsc na nocleg. Nasza droga wiodła wzdłuż sporej rzeki, która płynęła w dość głębokim kanionie. Marcin zjechał z trasy, znalazł zjazd do kanionu i wypatrzył nam piękną polankę. Z jednej strony chronieni byliśmy przez ścianę kanionu, z drugiej przez rzekę. Przed zjazdem w dół kanionu mogliśmy podziwiać wyjątkowy zachód słońca. W okolicy było też sporo drzew, więc wieczór spędziliśmy grzejąc się przy ognisku.