Khiva i pożegnanie Uzbekistanu

Przygody z samochodem i późny wyjazd z Bukhary spowodowały, że do Khivy dotarliśmy w środku nocy. Było dobrze po godzinie 02:00 nad ranem, kiedy zacząłem dobijać się do drzwi naszego hotelu budząc całą obsługę. W zasadzie nie byłem pewien, czy w hotelu uda się nam w ogóle przenocować, bo jeszcze w Bukharze odwołaliśmy naszą rezerwację. Nie wiedzieliśmy, czy i kiedy zdążymy dojechać na miejsce i chcieliśmy uniknąć obciążenia nas kosztami w przypadku niepowodzenia. Na szczęście wszystko ułożyło się dobrze, pokój na nas czekał, a obsługa nie miała za złe nocnej pobudki. Zostaliśmy bardzo miło przyjęci i zaproponowano nam nawet dowolnie późną godzinę wymeldowania w dniu następnym. Takie rozwiązanie pasowało nam bardzo, gdyż pozwalało rano zwiedzić miasto, wrócić do pokoju aby się odświeżyć i pod wieczór ruszyć w dalszą drogę.

Niestety śniadanie było wydawane do godziny 09:00 rano, więc nie udało nam się zbytnio odespać trudów nocy. Mieliśmy za to sporo czasu na zwiedzanie Khivy. Kolejny raz udało nam się znaleźć hotel w samym sercu starego miasta, więc logistyka nie stanowiła żadnego wyzwania. Wystarczyło wyjść z budynku i po przejściu kilkuset metrów mogliśmy cieszyć się widokiem najważniejszych zabytków starożytnej osady. Miało to niebagatelne znaczenie również ze względu na panujące w Khivie upały. W czasie naszych podróży wielokrotnie spotykały nas upały, ale podobnie wysokich temperatur odczuwalnych doświadczyliśmy chyba jedynie na pustyni w Jordanii i w Dolinie Śmierci na zachodnim wybrzeżu USA. Ciężko było w tych warunkach funkcjonować. Termometr w samochodzie zatrzymał się na 50 stopniach i przez cały dzień ani drgnął. Przypuszczam, że na tej wartości mogło kończyć się jego skalowanie.

Spośród wszystkich miast Uzbekistanu, Khiva spodobała nam się najbardziej. Miasto miało w sobie najwięcej autentyczności. Spacerując uliczkami pomiędzy kilkusetletnimi zabytkami mieliśmy niemal wrażenie, jak byśmy cofnęli się w czasie. Wrażenie to potęgował fakt, że pomiędzy zabytkami stały podobnie stare domki, w których mieszkali zwykli ludzie. Stosunkowo mało było też straganów i ogólnie pojętej turystycznej nachalności. Khiva ma po prostu swój niepowtarzalny urok.

Pokręciliśmy się po mieście kilka godzin, choć niewiarygodny skwar nie ułatwiał nam tego zadania. W tych warunkach zmęczenie przychodziło bardzo szybko i zbrakło nam ochoty na dodatkowe wrażenia w postaci wejścia na najwyższy w mieście minaret. Co prawda z budynku roztacza się piękny widok na całą Khivę (widziałem na zdjęciach), ale perspektywa pokonania kilkudziesięciu metrów w górę ciasnymi schodkami w tych temperaturach wydawała się nazbyt karkołomna. Zjedliśmy jeszcze na mieście obiad (dla odmiany zupę z baraniną…) i gonieni czasem musieliśmy kończyć zwiedzanie.

Po powrocie do hotelu ucięliśmy sobie jeszcze miłą pogawędkę z recepcjonistą, młodym Uzbekiem, który był bardzo zainteresowany tematem studiów w Europie. Miał w planach wyjazd na Litwę, zebrał już nawet niezbędne pieniądze, ale teraz chciał wypytać nas jak się studiuje w Polsce. Opowiedzieliśmy mu trochę o naszym kraju, przesłaliśmy pakiet informacji i kto wie, może kiedyś spotkamy się jeszcze w Polsce.

Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy do następnego punktu, oddalonego o 200km od Khivy miasta Nukus, gdzie mieliśmy przenocować. Miasto to nie było dla nas w żadnym stopniu ciekawe, ale było ostatnim, w kierunku zachodnim, większym ośrodkiem, gdzie można się zatrzymać, odpocząć i uzupełnić zapasy. Z tego punktu, do następnego przystanku naszej podróży – Aktau (Kazachstan) do przejechania mieliśmy 900km przez pustynię. Ruszając bezpośrednio z Khivy nie bylibyśmy w stanie pokonać tego w ciągu jednej doby.

Na wyjeździe z Khivy chcieliśmy jeszcze uzupełnić paliwo. Okazało się to nie lada wyzwaniem. W Uzbekistanie większość pojazdów, w tym autobusy, zasilanych jest gazem. Stacji paliw, na których można zatankować propan albo gaz ziemny jest całe mnóstwo. Z benzyną też nie ma większych problemów (choć popularne są raczej niskooktanowe odmiany). Problemem jest za to zatankowanie oleju napędowego. Pojazdów z silnikiem diesla nie ma tu prawie wcale i ON można kupić tylko w większych miastach, do tego nie na każdej stacji. W Khivie udało nam się to bodaj na piątej czy szóstej sprawdzonej stacji. Co ciekawe, nikt nie wie gdzie takie paliwo można kupić, a w większości przypadków napotykaliśmy spojrzenia tak zdziwione, jak byśmy chcieli kupić co najmniej paliwo rakietowe. Pojawiały się co prawda jakieś propozycje zakupu paliwa „na lewo”, ale nie byliśmy zainteresowani. Nie wiadomo, co w takim wypadku trafi do baku. Szybkie kalkulacje pokazały, że po uzupełnieniu zbiornika do pełna powinniśmy być w stanie dojechać do granicy z Kazachstanem bez naruszania 60-litrowej rezerwy bezpieczeństwa z kanistrów na dachu.

Pobyt i nocleg w Nukus nie dostarczył nam żadnych nowych przygód. Jedyną ciekawą rzeczą, jaką zaobserwowaliśmy był potężny motocykl zaparkowany pod hotelem. Motocykl ten miał naklejoną koreańską flagę a z pozostałych oznaczeń można było wyczytać, że jego właściciel podróżuje dookoła świata. Nie mieliśmy jednak okazji go poznać. Zależało nam na tym aby wykorzystać dzień do maksimum i dojechać w ciągu jednej doby do Aktau. Wiedzieliśmy, że droga przez pustynię będzie kiepska, więc wyruszyliśmy od razu po śniadaniu. Razem z nami próbował ruszyć też pasażer na gapę, ale wysiadł krótko po naszym starcie.

Pierwsze kilkadziesiąt kilometrów trasy było bardzo nędznej jakości. Asfalt był bardzo pofalowany, pełen dziur i ciężko było się na nim rozpędzić. Zaczęliśmy mieć poważne wątpliwości, czy możliwe będzie pokonanie tego odcinka trasy na raz. Na szczęście, kawałek dalej droga się poprawiła. Przez dłuższy odcinek jechaliśmy nawet dwupasmową autostradą, na której można było bezpiecznie utrzymywać prędkość w okolicach 90-100km/h. Większych prędkości nasza Toyota i tak nie lubi ze względu na pojawiające się wibracje i wir w baku. Później droga nieco się pogorszyła, ale dalej udawało się utrzymywać sensowną średnią prędkość.

Dramat zaczął się jakieś 100-150km przed granicą uzbecko-kazachską. Droga zrobiła się tak zła, że momentami zjeżdżaliśmy z niej zupełnie, bo bezpieczniej i szybciej można było podróżować bokiem. Przez większość tego odcinka droga nadal była asfaltowa, ale wyrwy w nawierzchni były tak ogromne, że wpadnięcie w nie groziło bardzo poważną awarią. Na domiar złego, dziury były bardzo kiepsko widoczne. Jechaliśmy wprost na zachód, więc świecące w oczy słońce jeszcze bardziej utrudniało ocenę sytuacji. Gdzieniegdzie, największe dziury zasypane były piaskiem, co przynajmniej trochę ułatwiało ich wcześniejsze dostrzeżenie. W pewnym momencie zamiast wypatrywać dziur skupiłem się na obserwowaniu czarnych śladów hamowania, co okazało się dość skuteczną taktyką. Przejechanie najgorszych 100km zajęło nam jakieś 3h.

W końcu, z ogromną ulgą, zrobiliśmy przed samą granicą przystanek na posiłek i odpoczynek. Formalności na przejściu granicznym po raz kolejny zostały załatwione bardzo sprawnie i stosunkowo szybko. Podczas odprawy spotkaliśmy też właściciela motocykla, który widzieliśmy wcześniej pod hotelem w Nukus. Okazało się, że nasz nowopoznany kolega nie posługuje się w zasadzie żadnym językiem poza koreańskim, co musiało dodatkowo podnosić poziom trudności jego przedsięwzięcia. Dukał co prawda jakieś podstawowe słowa po angielsku, dzięki którym byliśmy w stanie się z nim jako tako komunikować, ale mam wrażenie że komunikacja bardziej odbywała się na poziomie niewerbalnym. Głównie chyba siłą woli.

Siły woli nie starczyło jednak na komunikację uzbeckim celnikom. Koreańczyk próbował co prawda używać Google Translate, i przekazywać telefon pogranicznikom, ale strategia ta nie przynosiła rezultatów. Na szczęście nasze podstawy rosyjskiego (jeszcze raz dziękujemy naszemu nauczycielowi, Edkowi!) sprawdziły się dużo lepiej i ku uldze wszystkich zainteresowanych udało nam się rozwiązać problem i pomóc koledze.

Po przekroczeniu granicy mieliśmy do przejechania jeszcze 600km do Aktau – portu, z którego mieliśmy odpłynąć promem do Azerbejdżanu. Przez pierwsze 70-80km, aż do miejscowości Beyneu, droga znajdowała się w takim samym, lub nawet gorszym, stanie jak po stronie uzbeckiej. Jej przejechanie zajęło mi 2,5h. W Beyneu zamieniliśmy się miejscami i, pomimo późnej pory, zdecydowaliśmy się jechać dalej. Julka dzielnie jechała całą noc, podczas gdy ja przysypiałem na fotelu pasażera. Na szczęście droga w większości była już bardzo dobra. Tylko miejscami trafialiśmy na remonty i krótkie odcinki trzeba było przejechać boczną, piaszczystą trasą. Tumany pyłu wzniecane przez inne samochody nie są przyjemne nawet w dzień, a w nocy stanowiły jeszcze większe utrudnienie.

Pomimo tych niedogodności, nad ranem zobaczyliśmy wreszcie Morze Kaspijskie – dotarliśmy do Aktau.