Bukhara i kolejne problemy techniczne

Po porannej pobudce zjedliśmy w hotelu śniadanie, spakowaliśmy się i udaliśmy w stronę następnego punktu na naszej trasie – Bukhary. Do przebycia mieliśmy około 200km, więc plan zakładał zwiedzanie miasta po południu i wieczorem. Niestety w czasie postoju w Samarkandzie nasz samochód nie mieścił się na wewnętrzny parking hotelu i musiał zostać zaparkowany gdzie indziej. Pech chciał, że postawiłem go pod drzewem z jakimiś dziwnymi owocami przypominającymi morwy. Owoce te przez dwa dni doszczętnie obkleiły nasze auto. Purpurowe plamy na białym lakierze nie wyglądały dobrze a wypalone 40 stopniowym upałem mogły utrwalić się jeszcze bardziej. Postanowiliśmy więc poszukać po drodze myjni. Kłopotem zaczynało być też paliwo, które powoli się kończyło. W Uzbekistanie olej napędowy nie jest zbyt popularny i nie na każdej stacji można go kupić. W Samarkandzie, na szczęście, udała nam się ta sztuka.

Myjnia, na którą trafiliśmy jakieś 20km poza granicami miasta, była jednocześnie jadłodajnią. Przyjeżdżający na nią kierowcy mogli zostawić do mycia samochód i spokojnie udać się na obiad. Czasu mieliśmy mało, więc zadowoliliśmy się herbatą. Musieliśmy jeszcze poczekać około 20 minut na naszą kolej, więc na myjni straciliśmy w sumie około godzinę.

Kiedy ruszyliśmy z myjni z samochodem zaczęło się dziać coś dziwnego. Auto ściągało mocno na prawą stronę. Po chwili zaczęła też bić kierownica. Nie wróżyło to nic dobrego, więc zjechałem z dwupasmowej drogi na pobocze i zabrałem się za oględziny auta. Z prawego koła leciał lekki dym. Felga i opona były tak gorące, że nie można ich było palcem dotknąć. Nie pozostało nic innego, jak zdjąć z dachu podnośnik, odkręcić koło i wykonać kolejny telefon do przyjaciela.

Po wstępnych oględzinach i konsultacji z Piotrkiem okazało się, że zacisk hamulca zablokował się w pozycji zaciśniętej, co spowodowało zagrzanie hamulców. Kiedy wszystko ostygło i płyn hamulcowy odzyskał swoje właściwości udało się zacisk poluzować. Jak by problemów było mało, odkryłem, że jedna nakrętka koła ma zerwany gwint. Przy okazji dokręcania drugiej… urwałem szpilkę. Wszystko to w felernym kole, które urwało się w górach Pamiru. Nie wiem, jakiego pecha trzeba mieć, żeby tyle rzeczy się na raz posypało. Nie powiedziałbym o sobie, że mam imadło w łapie. Do dokręcania kół używałem zwykłego, długiego na może 40cm klucza. Nie skakałem po nim, wszystko robiłem rękoma, a jednak ukręciłem tę cholerną szpilkę! Po kolejnych konsultacjach telefonicznych zdecydowałem się na dalszą jazdę do miejscowego mechanika, którego wskazali nam miejscowi chłopi.

Mechanik obejrzał układ hamulcowy i stwierdził, że problemem było jego zapowietrzenie, mimo że po wymianie przewodu odpowietrzaliśmy z Marcinem układ. Nie mniej jednak wszystko wróciło chwilowo do normy i mogliśmy kontynuować dalszą podróż, spóźnieni o dobrych kilka godzin. Do Bukhary, pomimo niewielkiej odległości, dotarliśmy więc pod wieczór i musieliśmy odpuścić sobie dzienne zwiedzanie miasta.

Jak się okazało, nie straciliśmy wiele. Spośród wszystkich odwiedzonych przez nas miast w Uzbekistanie Bukhara podobała nam się najmniej. Miasto było relatywnie nowe i typowo turystyczne. W centrum mnóstwo było sklepików, restauracji, głośnej muzyki, tandety i kiczu. Zjedliśmy co prawda najlepszą kolację od bardzo dawna, ale wieczorny spacer w zupełności zaspokoił nasze chęci zwiedzania tego miasta.

Niedosyt powodował jedynie fakt, że nie udało nam się odwiedzić twierdzy Ark. Nie chodzi nawet o wyjątkowe walory wizualne tego miejsca, lecz o jego historię. W twierdzy Ark zginęli dwaj bohaterowie „Wielkiej Gry”, czyli zmagań pomiędzy Wielką Brytanią a Rosją o wpływy w Azji Środkowej w XIX w. Dwóch oficerów brytyjskiego wywiadu, Arthur Conolly i Charles Stoddart, dokonało tam żywota (a dokładniej, zostali ścięci przez Emira Bukhary) po kilkuletnich męczarniach w miejscowym lochu o pieszczotliwej nazwie „The Bug Pit”. O ich losach można przeczytać w świetnej książce Petera Hopkirka „The Great Game”, którą gorąco wszystkim podróżnikom do Azji Środkowej polecam.

Aby dojechać do następnego punktu naszej podróży przez Uzbekistan, Khivy, musieliśmy pokonać 450km pustyni. Na miejsce chcieliśmy dojechać po południu, więc z samego rana spakowaliśmy się i ruszyliśmy w drogę. Pech chciał, że po przejechaniu kilku kilometrów problemy z zaciskiem powróciły. Z drugiej strony można potraktować to jako szczęście, bo gdyby problemy wyszły 200km dalej, po środku pustyni, bylibyśmy w dużo trudniejszej sytuacji.

Bukhara jest jednym z największych miast Uzbekistanu i stosunkowo szybko udało się nam znaleźć mechanika. Majster dokonał szybkich oględzin samochodu i doszedł do wniosku, że problemem jest prawdopodobnie przewód hamulcowy. Z jakiegoś, nie do końca zrozumiałego dla mnie, powodu stwierdził, że wie kto nam ten przewód naprawi i odesłał nas do innego mechanika. Mieliśmy pewne obawy, czy dogadamy się na miejscu i chcieliśmy pominąć element wstępnej diagnozy. Udało nam się więc namówić majstra żeby jeden z jego pomagierów pojechał z nami samochodem i wytłumaczył drugiemu mechanikowi w czym jest problem. Z naszej Toyoty na czas podróży wymontowaliśmy tylną kanapę, więc brakowało miejsca na dodatkowego pasażera. Resztę podróży po Bukharze Julka spędziła więc na leżąco w przedziale sypialnym.

Podróż okazała się z resztą sporo dłuższa, niż podejrzewaliśmy. Pomagier mechanika miał nas zaprowadzić do drugiego mechanika, który został uprzedzony telefonicznie, a następnie wrócić taksówką do pracy. Na miejscu okazało się jednak, że ów mechanik nie podejmie się naprawy. Tłumaczył się faktem, że on naprawia tylko Daewoo… Pomagier wykonał więc telefon do kolejnego i tak zaczęła się nasza wycieczka po kilku kolejnych warsztatach, jeśli w ogóle można tak te przybytki nazwać. O ile pierwsze dwa wyglądały jeszcze jak miejsca serwisowania samochodów, o tyle kolejne wyglądały bardziej jak dziuple. W kolejnych dziuplach, kolejni „magicy” przyglądali się uważnie naszemu autu, układowi hamulcowemu, robili jazdy testowe, wciskali pedał hamulca, stukali w zaciski, kiwali z zadumą głowami, a następnie kręcili przecząco głowami.

Moja cierpliwość po raz kolejny wystawiana była na ciężką próbę. Starałem się im wszystkim wytłumaczyć, że przecież wymiana przewodu hamulcowego to chyba nie jest żadna magia i zrozumieć, dlaczego nie chcą się tego podjąć. Próbowałem się dowiedzieć, gdzie taki przewód można kupić. Wszyscy jednak z uporem tłumaczyli mi, że problem jest poważny i związany z układem ABS. Na dowód pokazywali mi świecącą się na desce rozdzielczej kontrolkę systemu. Tłumaczenia, że kontrolka świeci się ponieważ przy urwaniu koła zerwał się kabel od czujnika, do miejscowych majstrów niestety nie trafiały. Zmęczony skapitulowałem w końcu dochodząc do wniosku, że to jednak oni są mechanikami.

W końcu konsorcjum złożone z największych mechanicznych guru z najbardziej zapyziałych dziupli samochodowych w Bukharze stwierdziło, że nie ma innej rady i musimy udać się do specjalistów od Toyoty. Wieść, że w mieście są jacyś specjaliści od Toyoty ucieszyła mnie ogromnie, tym bardziej że hamulce grzały się cały czas, z prawego klocka niewiele zostało i strach było jeździć w kolejne miejsca. Nieco mniej ucieszył się przestępujący z nogi na nogę pomagier pierwszego mechanika, który miał nam pokazać drogę, a nie wracał do roboty już drugą godzinę.

Moja radość również została nieco zmniejszona po tym, gdy w końcu dotarliśmy do speców od serwisowania Japończyków. Co prawda na podwórku stała jedna Toyota Hyace, ale na tym kończyły się pozytywne znaki. O reszcie „zakładu” można by napisać bardzo wiele, ale na pewno nie to że wzbudzała zaufanie klientów. My nie mieliśmy jednak wyjścia.

Na szczęście nasze obawy się nie potwierdziły. Panowie bardzo szybko i sprawnie sprawdzili działanie ABSu i potwierdzili, że nie on jest problemem. Następnie wymontowali przewód hamulcowy, wytrzasnęli skądś pompkę i szybko doszli do wniosku, że przewód jest uszkodzony, płyn hamulcowy nie wraca i przez to zacisk cały czas pracuje. Diagnoza pierwszego mechanika sprzed kilku godzin została tym samym potwierdzona…

Tym razem pomagier pierwszego mechanika ucieszył się w równym stopniu co ja, bo mógł wreszcie łapać taryfę i wracać do roboty, gdzie czekał na niego, zapewne niezbyt uradowany, szef. My z Julką udaliśmy się ze specem od Toyot do sklepu, gdzie kupiliśmy przewód hamulcowy. Niestety był on odrobinę krótszy niż poprzedni (który już był krótszy niż oryginalny) a dłuższego nie dało się dostać. Spec od Toyoty założył go dość sprawnie, zapewnił nas że do domu na pewno dojedziemy, pod warunkiem oczywiście, że nie będziemy jeździć szybko po dużych dołach, bo w skrajnym położeniu przewodu może nie starczyć i może się urwać. Nie było to zbyt pocieszające stwierdzenie, zważywszy na różne opinie o uzbeckich drogach, które czytaliśmy wcześniej w internecie.

Najważniejsze było jednak to, że mogliśmy jechać dalej a auto było sprawne. No może poza drobną niedogodnością polegającą na tym, że przy każdym dotknięciu hamulca samochód momentalnie skręcał w lewo, czyli w stronę która miała jeszcze czym hamować koło. Nic się jednak nie przypalało a wszystkie koła trzymały taką samą temperaturę, można więc było kontynuować podróż. Niestety na wizyty u mechaników straciliśmy kilka godzin, było już późne popołudnie i szanse na dotarcie do Khivy tego samego dnia były zerowe. Zawzięliśmy się jednak i ruszyliśmy w drogę nie chcąc tracić kolejnego dnia.