Nadprogramowe dni w Dushanbe nadwyrężyły mocno nasz czasowy budżet i trzeba było zacząć z części atrakcji po drodze rezygnować. Pierwotnie zakładaliśmy, że z Dushanbe pojedziemy do Taszkientu, ale żeby mieć szansę wyrobić się w zakładanym czasie musieliśmy trasę skrócić. Taszkient, jako najłatwiej dostępny, wypadł z naszej listy jako pierwszy. Skierowaliśmy się więc wprost na Samarkandę, następnie w planie mieliśmy Bukharę i Khivę.
Po drodze z Dushanbe przejeżdżaliśmy jeszcze przez niesławny tunel Anzob. Tunel ten został wydrążony aby umożliwić przejazd pomiędzy dwoma największymi miastami Tadżykistanu – Dushanbe i Khujand (Chodżent) bez konieczności wjazdu do Uzbekistanu. Przeprawa ma nieco ponad 5 km długości i dorobiła się przydomka „tunel śmierci”. Przejazd jest praktycznie nieoświetlony i brakuje w nim wentylacji. Daje się to mocno odczuć, kiedy jedzie się za innym pojazdem, w szczególności starą, kopcącą ciężarówką. Turystom na rowerach zaleca się aby pokonywali go na ciężarówkach. Znane są przypadki, kiedy przeprawa rowerem kończyła się dla cyklistów tragicznie.
Spaliny samochodowe dokuczały nam nie tylko w opisanym wyżej tunelu. Ze względu na kiepskiej jakości paliwo (nadal popularna jest 80-oktanowa benzyna) oraz brak restrykcyjnych przepisów i norm dotyczących ochrony środowiska (śmieci pali się wszędzie i wszystkie) powietrze w metropoliach środkowoazjatyckich jest tragiczne. Kiedy pierwszy raz wjechaliśmy do Dushanbe, wieczorem, ciężko było ten smród wytrzymać. Podobnie sytuacja wyglądała w większych miastach Uzbekistanu. Na szczęście w górach można było odetchnąć pełną piersią.
Po przejechaniu tunelu zrobiliśmy jeszcze krótki przystanek nad jeziorem Iskander Kul i udaliśmy się w stronę granicy z Uzbekistanem. Wyjazd z Tadżykistanu okazał się bezproblemowy. Ucięliśmy sobie miłą pogawędkę z pogranicznikami, o tym gdzie byliśmy i jak bardzo nam się w Tadżykistanie podobało. Panowie byli bardzo dumni z tego, że przejechaliśmy taki kawał drogi zwiedzać ich kraj i starali się być maksymalnie pomocni. Na koniec przynieśli jeszcze kawał świeżego arbuza, żeby poczęstować Julkę. Niestety z powodu dalszego kiepskiego samopoczucia musieliśmy z bólem odmówić.
Wjazd do Uzbekistanu też odbył się bez przesadnych komplikacji. Przed wyjazdem naczytaliśmy się w przewodnikach historii o tym, jak to powinniśmy wszędzie uważać na przedstawicieli władzy i jaki jest wielki problem na granicach. Przewodniki sugerowały, żeby bardzo skrupulatnie wypełniać deklaracje celne wskazując tam każdy grosz w każdej przewożonej walucie oraz wszystkie wartościowe przedmioty. Wyczytaliśmy nawet, że problem możemy mieć z lekarstwami i także trzeba każde jedno wypisać. Nie wiem, na ile informacje te były trafne w momencie ich pisania, ale teraz na pewno się już zdezaktualizowały. Problemów nie mieliśmy żadnych, a celnicy wykazywali się bardzo pro-turystycznym podejściem. Na przejściu zostaliśmy nawet przepuszczeni przodem przed oczekującymi innymi samochodami. Nasze auto zostało stosunkowo dokładnie, lecz bez przesady, przejrzane. Zostaliśmy jeszcze zapytani o posiadanie broni, narkotyków i środków psychotropowych i mogliśmy jechać. Po około godzinie czasu byliśmy już w Uzbekistanie kierując się na Samarkandę.
Do naszego hoteliku, w samym centrum Samarkandy, dotarliśmy dość późnym wieczorem. Po raz kolejny nasza nawigacja (Maps.me) spłatała nam w mieście figla i puściła nas takimi uliczkami, że najlepszy offroad z gór w Kirgistanie mógł się schować. Pokonywanie rynsztoków, wąskich na szerokość auta uliczek, usypanych ze śmieci górek i najróżniejszych innych przeszkód pomiędzy domami mieszkających tam ludzi zafundowało nam nadprogramowy poziom emocji. Co i rusz mijaliśmy grupkę miejscowych, którzy z wielkimi ze zdziwienia oczami patrzyli, gdzie my żeśmy naszym czołgiem wjechali. Do dziś nie wiem, czy to na pewno były publiczne ulice… Po pokonaniu ostatniej przeszkody – wąskiej na szerokość jednego auta jednokierunkowej ulicy pod prąd (miejscowi też się tym faktem nie przejmowali) dotarliśmy w końcu do hoteliku.
Dalszy plan działania zakładał cały dzień zwiedzania, nocleg i wyruszenie z samego rana do Bukhary. Dzień spędziliśmy bardzo aktywnie, pomimo kiepskiego samopoczucia Julki, która cały czas nie mogła dojść do siebie po przebytej chorobie. Na szczęście główna atrakcja Samarkandy – Registan, znajdowała się 400m od naszego hoteliku. Registan to najbardziej chyba rozpoznawalny zabytek Samarkandy. Jest to spory plac obudowany trzema madrasami. Najstarsza z nich została wybudowana w XIV w. na rozkaz Ulugh Bega, syna Timura, i nosi jego imię. Co ciekawe, architektura i zdobienia budynków wzorowane są na największym zabytku Kazachskiego Turkiestanu, o którym pisaliśmy tutaj.
Z Registanu poszliśmy pieszo w stronę kompleksu Szach-i-Zinda mijając po drodze inne zabytki oraz słynny miejscowy bazar. Na bazarze przystanęliśmy aby spróbować Samarkandzkich przysmaków i kupić trochę pamiątek. Mieliśmy ogromnego smaka na świeże owoce, które dosłownie wysypywały się ze stoisk. Niestety bolące brzuchy cały czas dawały o sobie znać, więc surowe owoce trzeba było odpuścić.
Kilkukilometrowy spacer w 40 stopniowym upale nieco nadwątlił nasze siły, więc do ostatniej przewidzianej atrakcji postanowiliśmy dotrzeć taksówką. Kierowca obwiózł nas trochę dookoła, ale kiedy zorientował się, że mamy w telefonach mapę szybko obrał właściwy kierunek i dowiózł nas do kompleksu Gur-e-Amir, w którym spoczywają szczątki Timura
Po zwiedzaniu wybraliśmy się jeszcze na kolację i zdecydowaliśmy na powrót do hotelu. Zupełnym przypadkiem trafiliśmy jeszcze na zorganizowany z dużym rozmachem pokaz 3D wyświetlany na budynkach Registanu. Pokaz ten przyciągnął pod główną atrakcję Samarkandy istne tłumy gapiów. Niestety nie byliśmy w stanie zrozumieć narracji do pokazu, więc po kilku minutach przedstawienia zdecydowaliśmy się wrócić do hotelu. Rano czekała nas przecież podróż do Bukhary.