Gonitwa przez Kaukaz

Po lądowaniu w Alat rozpoczęła się istna gonitwa przez Kaukaz. Nasz pierwotny plan zakładał spędzenie 2-3 dni w Azerbejdżanie, w tym zwiedzanie Baku. Kilka kolejnych dni chcieliśmy poświęcić na zwiedzanie Gruzji. Niestety czas stracony w Dushanbe oraz nadprogramowo długa podróż „luksusowym wycieczkowcem” pogrzebały nasze ambitne plany. Przybiliśmy do brzegu w niedzielę krótko po godzinie 12:00. W kolejny poniedziałek musieliśmy być już w pracy. Wiedzieliśmy, że po tej szalonej podróży będziemy potrzebować chwilę czasu na wypakowanie i złapanie oddechu, więc perspektywa przyjazdu na ostatnią chwilę nie była szczególnie zachęcająca. Celowaliśmy w piątek, co oznaczało nieco ponad 5 dni na pokonanie 4,5 tysiąca km, w tym kilku granic. Mieliśmy jeszcze nadzieję na chociaż jeden dzień zwiedzania Stambułu, więc realnie czasu było jeszcze mniej.

Kiedy byliśmy na promie rozważaliśmy różne scenariusze. Wiedzieliśmy, że powrót w zakładanym czasie będzie kłopotliwy, a z każdą kolejną godziną spędzoną na morzu szanse na ukończenie podróży malały. Jedną z rozważanych opcji było zostawienie samochodu w Gruzji pod opieką kolegi i powrót samolotem. Także moi rodzice zaoferowali swą pomoc. Zaproponowali, że przylecą np. do Stambułu i odprowadzą nasze auto do Polski. Propozycje te były kuszące, ale wiedzieliśmy że będziemy czuli ogromny niedosyt przerywając podróż w jej trakcie. Bardzo zależało nam żeby domknąć naszą pętlę. Pomimo zmęczenia byliśmy zdeterminowani. Jednak aby tego dokonać trzeba było najpierw wydostać się z portu.

Formalności portowe, podejście urzędników, niesamowity upał oraz wszechogarniający chaos spowodowały, że było to chyba najmniej przyjemne przekroczenie granicy w czasie całej podróży. Bałagan panował niesamowity, ciężko było dowiedzieć się do którego okienka należy się udać. Urzędnicy i kierowcy przekrzykiwali się i kłócili. Nikt nie respektował kolejek i wszyscy bezceremonialnie wpychali się aby załatwić swoje sprawy poza kolejnością. Ciężko nam było się w tym odnaleźć, ale jeszcze gorzej znosili to na co dzień poukładani Anglicy i Szwajcarzy. Po raz kolejny bardzo pomocni okazali się poznani na promie kierowcy ciężarówek, którzy mieli w tym już doświadczenie.

Obawialiśmy się nieco granicy Azerskiej, ponieważ sporo czytaliśmy o kłopotach, które mogą nas tam spotkać. Wiedzieliśmy, że celnicy mogą wymagać od nas kaucji w wysokości nawet kilku tysięcy dolarów jako zabezpieczenie przed sprzedażą samochodu bez oclenia. Czytaliśmy także o przypadkach, gdzie kłopotem przy wjeździe starego samochodu były normy emisji spalin. Nasza poczciwa Toyka wyposażona jest w 3-litrowy, turbodoładowany silnik Diesla. Jest to niezniszczalna konstrukcja z początku lat 90-tych, kiedy o wynalazkach typu filtr cząstek stałych w samochodzie osobowym zaczynano dopiero myśleć. Dzięki swojej prostocie i pancerności samochód pojedzie na każdym rodzaju paliwa (nawet tym z Murghabu). Pytanie o spełniane normy spalania można jednak skwitować tylko uśmiechem politowania. Naszej Toyce bardziej niż naklejka z normą emisji Euro pasuje naklejka „Diesel musi dymić”.

Na szczęście nikt we wszechogarniającym chaosie portowym w Alat o normy spalania nas nie pytał. Byłem za to kilkukrotnie pytany, przesadnie głośno i wyraźnie, o wielkość silnika. Za każdym razem wskazywałem celnikowi właściwą pozycję w dowodzie rejestracyjnym. Gruby, łysy, spocony i czerwony na twarzy pogranicznik oddawał mi go jednak  z powrotem ponawiając z naciskiem swoje pytanie. Widocznie słońce nadwyrężyło mocno moje możliwości intelektualne, bo nie skojarzyłem celu tej operacji. Wreszcie podszedł do mnie zirytowany kierowca ciężarówki, wykonał klasycznego facepalma i teatralnym szeptem i gestem wytłumaczył mi, że urzędnik chce ode mnie pieniądze. Nie miałem siły się z nikim kłócić, wyjąłem więc z portfela 20 USD i położyłem na ladzie.

Atmosfera się zagęściła. Zdenerwowany już i tak urzędnik zrobił się jeszcze bardziej czerwony i spocony i teraz wkurzył się na dobre. Widocznie azerska etyka przyjmowania łapówek jest inna niż kirgizka, tadżycka i kazachska, gdzie nikt zbytnio nie przejmował się zachowaniem pozorów. Sytuacja była chyba poważna, bo kierowca ciężarówki widząc co robię wykonał kolejnego facepalma, tym razem jednak bardziej nacechowanego strachem niż irytacją. Mimo, że nie wypowiedział żadnych słów, z jego gestów bezbłędnie mogłem odczytać „MIAŁEŚ WŁOŻYĆ TO DO DOKUMENTÓW SKOŃCZONY IDIOTO”. Na szczęście brak zachowania łapówkowej etykiety nie przeszkodził celnikowi schować pieniędzy do kieszeni. Oblicze prezydenta Jacksona potrafi działać cuda i przełamać każdą niechęć. W końcu dostałem więc do ręki dokument celny, z którego wynikało że nie muszę nic płacić. Nie zrozumiałem dokładnie co gruby celnik do mnie na koniec powiedział, ale po tonie i ekspresji mogę wnioskować, że dość dosadnie kazał mi sobie już pójść, co też z nieskrywaną ulgą i radością uczyniłem.

Ucieszyliśmy się bardzo, pożegnaliśmy serdecznie z naszymi współtowarzyszami, wsiedliśmy w samochód, podjechaliśmy do bramek wyjazdowych z kompletem papierów i… zawróciliśmy spowrotem zbierać kolejne, brakujące kwity. Okazało się, że potrzebujemy jeszcze kupić bilet na prom dla samochodu (w Aktau można było kupić tylko bilety dla osób, nie dla pojazdów) oraz uiścić jakąś opłatę portową.

No trudno, żaden problem. W końcu ile może trwać kupienie biletu na prom którym się już przypłynęło? Nam zajęło to kolejne niespełna 2 godziny! Człowiek wystawiający bilety urzędował w dużym klimatyzowanym kontenerze do którego wpuszczał po jednym interesancie na raz i zamykał drzwi na klucz każąc czekać w 40-stopniowym upale reszcie „klientów”. Wystawienie jednego biletu zajmowało mu od 20 do 30 minut i generalnie nie spieszyło mu się z pracą. Nakładając na to wszędobylskie wpychanie się ludzi do kolejek całość znowu zajęła koszmarnie dużo czasu. Na sam koniec musiałem jeszcze uiścić opłatę portową w następnym kontenerze i mogliśmy jechać. Skrajnie zmęczeni, źli i lżejsi o kilkaset dolarów wyjechaliśmy z portu Alat po godzinie 16:00.

Ponieważ wycieczka do Azerbejdżanu kosztowała nas tak dużo pieniędzy, energii i czasu, szkoda było nie zobaczyć zupełnie nic. Zmęczona, zrezygnowana i obrażona na Azerbejdżan Julka była innego zdania, ale ja się uparłem. Na mapie, niedaleko portu, zlokalizowałem punkt opisany jako „wulkany błotne”. Z trasy musieliśmy zboczyć tylko kilka kilometrów, ale droga okazała się znowu bardzo kiepska więc całość zajęła nam kolejną godzinę. Widok był jednak bardzo ciekawy i rekompensował nadłożoną drogę. Oprócz wulkanów błotnych w wielu miejscach znajdowały się też całe kałuże ropy naftowej.

Po drodze z wulkanów zdecydowaliśmy się jeszcze zatrzymać na obiad. Tam nasza wiara w ludność azerską została nieco bardziej podbudowana. Zostaliśmy bardzo miło przyjęci przez właściciela przydrożnej knajpy, który przedstawił się nam jako Dżyngis Chan. Właściciel zaprosił nas do kuchni, pochwalił się świeżymi produktami i pozwolił wybrać najładniejsze szaszłyki. Zjedliśmy naprawdę dobry obiad, który po raz pierwszy od dawna obfitował też w świeże warzywa (jak ja tęskniłem za pomidorem!). W trakcie obiadu byliśmy zasypywani pytaniami o naszą podróż i nasz kraj. Na koniec zostaliśmy zaproszeni przez naszego gospodarza na noc do jego domu. Rzadko kiedy człowiek jest zapraszany w gościnę do samego Dżyngis Chana. Niestety bardzo się nam spieszyło i musieliśmy za gościnę grzecznie podziękować. Po obiedzie skupiliśmy się na jeździe i następny przystanek zaliczyliśmy już na granicy Azersko-Gruzińskiej, którą przekraczaliśmy w nocy.

Dużo dobrego słyszeliśmy o Gruzinach, ale także tym razem doświadczenia z granicy zdawały się nie potwierdzać powszechnie panujących opinii. Celnicy byli opryskliwi, powolni, dość dociekliwi i ogólnie nieprzyjemni. Na granicy nie było dużej kolejki, ale proces jej przekraczania i tak potrwał.

Zdawaliśmy sobie sprawę, że droga przez Gruzję najlepszej jakości nie będzie, chcieliśmy więc maksymalnie wykorzystać noc, kiedy ruch będzie najmniejszy. Za cel postanowiliśmy sobie minięcie Tbilisi, żeby w ciągu dnia nie tracić czasu w korkach. Na krótki nocleg zatrzymaliśmy się już nad ranem na dużym parkingu przy autostradzie w okolicy Gori. Od portu w Alat zrobiliśmy około 600km.

Poza porządną łazienką, parking ten miał jeszcze jedną poważną zaletę. Znajdowało się przy nim duże centrum dla pasażerów, w którym znaleźliśmy Dunkin’ Donuts! Nie jesteśmy wielkimi fanami watowatych, przepakowanych cukrem wypieków, ale po niespełna dwóch miesiącach diety opartej o tłustą baraninę i kartofle możliwość zjedzenia bardziej „zachodniego” śniadania pobudzała nasze zmysły. Potężna dawka cukru i kawy dała nam nowe siły do dalszej jazdy.

Daleko jednak nie zajechaliśmy, bo niedługo po wyruszeniu usłyszeliśmy za sobą policyjną syrenę. Po amerykańskich pączkach i kawie zostaliśmy zatrzymani przez… amerykański radiowóz. Okazuje się, że gruzińscy policjanci jeżdżą takimi samymi maszynami jak ich jankescy odpowiednicy. Na tym podobieństwa się jednak kończą a nasze spotkanie nie odbyło się w przyjaznej atmosferze. Okazało się, że na granicy nie wykupiliśmy ubezpieczenia, które od jakiegoś czasu jest w Gruzji obowiązkowe (serdecznie pozdrawiamy gruzińskich celników, którzy zapomnieli nam o tym powiedzieć). Julka, jako kierowca, dostała więc pierwszy w swoim życiu mandat (tego za parkowanie Kochanie nie liczę :P).

Reszta podróży przez Gruzję minęła nam bez większych przygód. Po drodze zatrzymaliśmy się tylko na chwilę na wybrzeżu Morza Czarnego aby odetchnąć. Zwiedziliśmy szybko ruiny antycznej fortecy – Petry. Po raz kolejny w czasie naszej podróży na wschodzie wrażenie zrobił na mnie fakt, że nikt się tymi zabytkami przesadnie nie opiekuje.

W Batumi zjedliśmy jeszcze obiad i udaliśmy się na Gruzińsko-Tureckie przejście graniczne. Przekraczanie granicy obyło się bez większych przygód (musiałem tylko zapłacić Julki mandat) i późnym popołudniem w poniedziałek znajdowaliśmy się już na terenie Turcji.